Czy jest pan bardzo rozgoryczony?
Rozgoryczony? Nie, zupełnie. Dlaczego miałbym być?
Chciał pan współtworzyć projekt muzeum w Berlinie, które obok „Ucieczki” i „Wypędzenia”, poświęcone byłoby także „Pojednaniu”.
Tak, chciałem pokazać, że my, Polacy, potrafimy wczuć się w sytuację tych Niemców, którzy w 1945 r. stracili swoją ojczyznę na Wschodzie. Tych, którzy stali się ostatnimi ofiarami Hitlera i musieli zapłacić za wojnę, którą sami Niemcy rozpętali.
Dlaczego teraz dał Pan za wygraną?
Wcale nie dałem za wygraną! Po prostu stało się dla mnie jasne, że w tym przedsięwzięciu wcale nie chodzi w o pojednanie z Polakami. Przecież tę fazę mamy dawno za sobą. Nie – chodzi o pojednanie samych Niemców z sobą. W Niemczech żyją ludzie, którzy mają poczucie, że gdy pojawili się w nowych stronach jako „uciekinierzy” i „wypędzeni”, powitała ich „chłodna ojczyzna”. Żądają współczucia od reszty społeczeństwa. Ja jako Polak nie jestem tu w stanie pomóc. Niemcy muszą to załatwić między sobą.
Ale przecież został pan zaproszony właśnie jako Polak. A więc Niemcom chodzi jednak o pojednanie niemiecko-polskie.
Z początku też tak myślałem. Hans Ottomeyer, dyrektor Niemieckiego Muzeum Historycznego na pewno też tak uważał, kiedy w lipcu 2009 r. poprosił mnie o to, był stał się członkiem Naukowego Kręgu Doradczego. Wszyscy przecież wiedzą, że przez całe życie działałem na rzecz pojednania z Niemcami. Podobnie zresztą jak wcześniej moja matka i moja babcia. A nie było to zachowanie oczywiste. Niemcy zaraz na początku wojny zastrzelili mojego ojca, w związku z tym nigdy go nie poznałem.