Tak było chyba jedynie podczas zwycięstw naszego skoczka narciarskiego Adama Małysza. Tyle że wtedy naród był zjednoczony pozytywnie w ogóle, a przy wyczynach Steinbach jest zjednoczony negatywnie przeciwko niej, jednak pozytywnie w obronie polskości szeroko rozumianej. Czyli jednak pozytywnie. To się nie zdarza, by lewica i prawica przemawiały tym samym głosem. To się nie zdarza, by ultrakonserwatywne Radio Maryja (które uważa, że tylko jego słuchacze pójdą do nieba, a reszta świata wyląduje w piekle) przemawiało jednym głosem z Władysławem Bartoszewskim, który znany jest z tego, że potrafi wypowiedzieć największą ilość liberalnych zdań w ciągu minuty tak w języku polskim, jak i niemieckim….
Cóż więc jest w tej Steinbach, że występuje tutaj w roli niemieckiego diabła jednoczącego cały Polski naród prawie w takim samym stopniu jak jednoczył nas Hitler w 1939? Trudno na pierwszy rzut oka zarzucić jej cokolwiek prócz tych koszmarnych garsonek, w które się ubiera do zdjęć. Ale to też dałoby się przeboleć – wszak u nas właśnie tak wyglądają żony zamożnych stomatologów z prowincji. Jakich więc lęków i uraz dotyka ta pani, jakież to głosi hasła, że nasi najbardziej opanowani oraz wytworni politycy odsyłają ją do psychiatry?
Moi niemieccy przyjaciele, gdy o nią pytałem, jeszcze do niedawna odpowiadali, że to nikt ważny, że przeceniamy jej znaczenie, że u nich, w Niemczech, to postać marginalna… No więc co się dzieje?
Krąży ta Niemka nad moją ojczyzną niczym Focke-Wulf 189 i rzuca ciężki cień. Cień jest tak długi, że sięgnął ostatnio nawet Herty Müller przy okazji otrzymania przez nią nagrody Nobla. Otóż największy polski prawicowy dziennik „Rzeczpospolita” sugerował w kilku artykułach, że szwedzka nagroda dla niemieckiej pisarki lansuje pogląd o „Niemcach jako ofiarach wojny i powojennego podziału Europy”.