Tej zimy przeżyłem najbardziej upalne lato: Byłem w Kongu. Kongo nie pozostawia nikogo obojętnym. Ciekawscy zadają więc mnóstwo pytań: Pytanie główne: Jak tam właściwie jest?
Nie mam pojęcia, co na to odpowiadać.
Czy tam jest wojna?
Polakowi trudno mówić o wojnie, w której miesięcznie ginie na frontach mniej ludzi niż u nas w wypadkach drogowych.
Ale jest front?
Znowu problem – jedziesz autem, droga przez dżunglę, na drodze patrol, mała dyskusja, przepuszczają, za chwilę drugi patrol, mała dyskusja, paczka papierosów w garść, przepuszczają, teraz gazu panie kierowco! Okazuje się potem, że tamci byli nasi, a ci – obcy. No więc front?
A są ofensywy?
„Potężna ofensywa armii kongijskiej na prowincję Kasai”. Drukarz składający ten tytuł nie wie, że to jedzie pięć samochodów z wojskiem, które bez jednego wystrzału zajmują obszar wielkości pół Polski.
A jednak – Kongo jest tragiczne.
„Sytuacja zamyka się tam między maskaradą a koszmarem” – pisze z Leopoldville amerykański korespondent. Otóż właśnie.
Maskarada: karmazynowa gwardia Czombego, Kalondżi w koralikowej koronie wodza Balubów, Belgijki szukającej na gwałt czarnych kochanków, zapłakany Mobutu w kwaterze ONZ, błagający o ochronę przed własnymi wojskami, prezydenci nieistniejących państw, sekretarze nieistniejących partii, gestapowcy w roli Krzyżaków Afryki, ministrowie w ukłonach przed pijanym żandarmem.
I koszmar: bojownicy zamordowani w Bakwandze, zagłodzone dzieci w stepach Sankutu, plemiona, które się wycinają z jakichś obłędnych powodów, bezkarne manewry Belgów, zamknięte fabryki, wyludnione miasta i ten samolot Air Congo DC-4 lecący 17 stycznia z Thysville (obecnie miasto Mbanza-Ngungu) do Katangi z Lumumbą na pokładzie, ten samolot, którego kapitan w pewnej chwili wychodzi z kabiny pilota i mówi do żołnierzy: Panowie, nie bijcie go tak mocno, bo się cały samolot tak chwieje, że nie mogę go prowadzić.
Fragmenty reportażu z Konga w 1961 r.
Reklama