To już koniec – ogłosił ze łzami w oczach jeden z przywódców antyrządowego protestu w Bangkoku. Jego uczestników nazywa się potocznie „czerwonymi koszulami”. Jatuporn Prompan przeprosił demonstrantów otaczanych coraz szczelniejszym kordonem wojska. Rezygnujemy – oświadczył – bo nie chcemy kolejnych ofiar. Inny lider, Nattawuk Saikua, nim zniknął w bramie komendy policji, wezwał czerwonych do kontynuacji walki politycznej. Było jednak jasne, że ta runda konfrontacji jest przez uliczną opozycję przegrana.
Do dnia klęski, 19 maja, co najmniej 40 osób straciło życie, a rannych liczono w setkach. Nazajutrz zginęło kolejnych 14 osób. Uzbrojeni w proce i prymitywne wyrzutnie petard rebelianci nie mieli szans w starciu z zawodową armią wyposażoną w broń automatyczną, wozy pancerne i helikoptery. Wojsko wprawdzie starało się używać tej potęgi oszczędnie, ale prawa walk ulicznych są nieubłagane. Musiały paść strzały. W 68-milionowej ludności Tajlandii 83 proc. stanowią buddyści. Buddyzm głosi wyrzeczenie się przemocy wobec wszelkich żywych istot. Ale kiedy wybucha rozgrywka o władzę, buddyści też zabijają, jak chrześcijanie czy muzułmanie.
Kolejna odsłona dramatu
Rozwścieczeni przeciwnicy rządu podpalali sklepy i budynki w dzielnicy handlowej, najbardziej zdeterminowani zapowiadali, że się nie poddadzą i będą walczyć dalej. Równie zdeterminowany był rząd i dowództwo wojskowe: nie pozwolimy dłużej blokować miasta, nie możemy tolerować chaosu, który jest groźny dla obywateli i zabójczy dla biznesu i turystyki.
Kapitulacja majowa kończy kolejną odsłonę dramatu.