W lipcu 2009 roku, sto dni po wyborze, Jacob Zuma błagał swoich zwolenników: Dajcie mi czas! Dajcie szansę temu rządowi. Już wtedy w townshipach, które od czasów jego poprzednika Thaba Mbekiego były regularnie w stanie wrzenia, znów zaczynało się robić gorąco. Po roku jego rządów sytuacja tylko się pogorszyła. Niższe klasy społeczeństwa wciąż głośno wyrażają swój gniew, mnożą się strajki, rządząca koalicja się sypie i zaostrzyły się napięcia na tle rasowym. Mistrzostwa świata w piłce nożnej, choć tak oczekiwane, przyniosą głowie państwa tylko krótką chwilę wytchnienia.
A miało być tak pięknie
A przecież wszystko tak dobrze się zaczęło. Po wyborach z kwietnia 2009 roku, w których jak zwykle zwyciężył Afrykański Kongres Narodowy (ANC), Zuma został 6 maja wybrany przez nowy parlament na prezydenta. Powstał bardzo otwarty, zróżnicowany rasowo rząd, łączący wszystkie partyjne nurty. Znalazł się w nim nawet jeden biały – dość konserwatywny Pieter Mulder jako wiceminister rolnictwa. Nowy przywódca tęczowego narodu, wybrany przez wielobarwną koalicję, zdał pierwszy test: zadowolił wszystkich.
Z myślą o narodzie, któremu miał być tak bliski, utworzył bezpośrednią linię telefoniczną. Obywatele zyskiwali w ten sposób możliwość zgłaszania skarg o każdej porze. Ale nowy system rządów bardzo szybko utknął w martwym punkcie, na wzór tej prezydenckiej gorącej linii, która nigdy tak naprawdę należycie nie funkcjonowała.
– Prezydent, który chce się podobać wszystkim, musi w rezultacie narazić się każdemu – zauważa obecnie Jeremy Gordin, politolog i autor biografii prezydenta.