Aby uhonorować Afrykę piłkarskimi mistrzostwami świata, trzeba było wzajemnych przysług między obecnym szefem FIFA Josephem Blatterem a delegatami afrykańskich krajów. Za poparcie w wyborach na szefa światowego futbolu Blatter odpłacił prawem organizacji turnieju w Republice Południowej Afryki. Ale gdyby ten przywilej uzależnić tylko od stopnia futbolowej gorączki na Czarnym Lądzie i renomy wywodzących się stamtąd piłkarzy, Afryka powinna zorganizować mistrzostwa już znacznie wcześniej.
Z polotem i fantazją
Piłkarze z Afryki od lat grają w najsilniejszych europejskich ligach. Chelsea Londyn czy Olympique Marsylia nie byłyby mistrzami swoich krajów bez afrykańskiego zaciągu. W Europie występuje obecnie ok. 2 tys. piłkarzy z Afryki, a gdy na początku każdego parzystego roku przychodzi czas Pucharu Narodów Afryki, lament trenerów klubowych, zmuszonych na kilka tygodni zwolnić swoich zawodników na wezwanie ojczyzny, słychać od Londynu po Moskwę.
Na zbliżających się mistrzostwach świata po raz pierwszy w historii zagra sześć afrykańskich zespołów: Algieria, Ghana, Kamerun, Nigeria, Wybrzeże Kości Słoniowej oraz gospodarz – Republika Południowej Afryki. Tylko Europa wystawi liczniejszą delegację.
Na uznanie Afryka pracowała bardzo długo. Wprawdzie już w 1934 r. szlak przetarł Egipt (na mistrzostwach we Włoszech przegrał 2:4 z Węgrami), ale kolejne zaproszenie nadeszło dopiero w 1970 r. dla Maroka, bo powojenne władze FIFA dzieliły członków swojej sportowej rodziny na równych i równiejszych, a dla wielu działaczy kolor skóry ciągle miał znaczenie.
Cztery lata później honoru Afryki bronił Zair (dziś Demokratyczna Republika Konga) i zadanie okazało się ponad siły jego piłkarzy.