Jedynym, co łączyło inauguracje trzech demokratycznie wybranych prezydentów III RP, było samo zaprzysiężenie – nie wiedzieć czemu przed Zgromadzeniem Narodowym, a nie samymi obywatelami, choć to oni wybierają głowę państwa i powinni móc przynajmniej obserwować przysięgę. Przy okazji przekazywania władzy mieliśmy za to przegląd obyczajów: już oddawanie insygniów prezydenckich II Rzeczpospolitej do muzeum, by nie wpadły w ręce postkomunisty, picie szampana z własnym klubem partyjnym i odwiedziny w Muzeum Powstania Warszawskiego. Poza uroczystością w Sejmie rozpoczęcie mandatu prezydenta nie ma bowiem stałej formuły, nawet objęcie zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi odbywa się za każdym razem gdzie indziej. Wiadomo tylko, że ma być dostojnie i uroczyście.
Lech Kaczyński próbował wypełnić tę pustkę zwyczajami z przeszłości. Owocem tych zabiegów była „intronizacja” z pamiętnym zdjęciem prezydenta w pozłacanym fotelu i dyskusje o tym, czy tak jak Stanisław August będzie szedł z katedry do pałacu po drewnianym pomoście, by nie dotknąć ziemi. Idąc w jego ślady, Bronisław Komorowski mógłby cofnąć się do tradycji sarmackiej i złożyć przysięgę w żupanie i kontuszu, najlepiej z karabelą u boku. Ale nie o to chodzi, by było jak na obrazach Matejki, tylko żeby cała uroczystość mówiła coś o dzisiejszym państwie. Nie widać jednak, by prezydent-elekt poświęcał czas takiej refleksji, społeczeństwo zaś woli dosłowność od symboliki. Doskonale wychodzą nam inscenizacje bitwy pod Grunwaldem, ale demokratycznego przekazania władzy pokazać nie potrafimy.
Publiczne uroczystości państwowe w Polsce przypominają powitania Jana Pawła II w PRL. Wnętrza i scenografie pachną wciąż minioną epoką, dostojnicy maszerują w rytm wojskowych werbli, wszędzie widać też kościelnych hierarchów.