W samym Iraku pozostaje do końca 2011 r. 50 tysięcy żołnierzy, to znaczy jedna trzecia całego kontyngentu. Amerykanie stracili w tej siedmioletniej wojnie 4400 osób z personelu militarnego, przy czym statystyka jest niepełna, bo nie obejmuje pracowników firm ochroniarskich, tj. najemników – byłych komandosów i zabijaków, skuteczniejszych i okrutniejszych od regularnych oddziałów. Firmy ochroniarskie pozostawią w Iraku 7000 osób ze swego personelu, które przejmą od wycofującej się armii najtrudniejsze zadania frontowe.
Amerykanie zlikwidowali ponad 400 baz w Iraku. Armia iracka ich nie przejęła, zresztą wymaga ciągłego szkolenia. Jest to proces wykonalny, jednak na poprawę morale armii nikt nie zna sposobu. Jego niski poziom wynika stąd, że armia iracka nie jest przeznaczona do zadań statutowych, to znaczy obrony granic. Armia ma być czymś na kształt superpolicji pilnującej styków między szyitami i sunnitami oraz Arabami i Kurdami. Ma też inwigilować środowiska podatne na tworzenie się w nich komórek al-Kaidy. Żadna armia nie chce być policją używaną przeciw własnemu narodowi i to jest problem wpływający na morale.
Z drugiej strony nie brakuje ochotników do służby wojskowej, ale to skutek ogromnego bezrobocia. Żołd jest całkiem niezły. Tyle tylko, że za pieniądze nie da się kupić lojalności. W Iraku więzi rodowe, klanowe, plemienne i religijne są znacznie silniejsze od więzów formalnych. Ilu jest dywersantów w armii tego nie wie kontrwywiad iracki, jedna z najsłabszych formacji mundurowych. Ma ona podwójnie osłabione morale, bo po pierwsze jest częścią armii i przeżywa takie same stresy, jak inni żołnierze. Po drugie musi szpiclować własnych kolegów, co jest okropne.