Durrës, plaża. Ludzie znają wszystkie skróty przez pola i drogi, skróty, żeby tu dotrzeć. Całymi rodzinami tarabanią się szutrową drogą, żeby się rozłożyć gdzieś za zbiornikami gazu – wielkimi kulami jak białe balony. Tak to z daleka wygląda: białe balony zawieszone tuż nad ziemią. Z bliska – metalowe zbiorniki, a obok rybacki port, raczej po prostu zatoczka zalatująca mułem, parę szarych od błota łodzi i bunkier – dziś składzik na sieci.
Dalej są jeszcze inne pojemniki, cylindryczne, nie wiadomo na co, tuż przy jednostce wojskowej. Jednostki pilnuje trochę wystraszony młodzik z karabinem, a obok niego zakazy fotografowania, zakazy przejeżdżania, zakazy patrzenia – wymalowane tu na cześć fotografa, który kiedyś usiłował wtargnąć na teren jednostki; ale po tej wizycie wezwano wojskowego malarza i on wymalował na bramie wszystkie zakazy, jakie znał. A za bramą, oprócz setek bunkrów, jest też hotelik, więc te wszystkie napisy po nic.
Durrës, niezbyt wielkie miasto, w kraiku ledwie ponadtrzyipółmilionowym. Ale przy tym miasto poplątane, bo rozrasta się we wszystkie strony, co rusz napotykając morze; i warstwy historyczne ma niezliczone. Wystarczy wyliczyć te w miarę świeże, żeby zrozumieć, czemu jest, jakie jest: lata pod panowaniem Envera Hodży, od 1944 r. do śmierci w 1985 r., szefa partii komunistycznej i szefa rządu. (Czy jedynowładca może umrzeć inaczej niż u władzy? Nawet jeśli jest dziwacznym skrzyżowaniem Stalina i Mao, wyrzutkiem utrzymującym swój kraj na skraju świata, w izolacji od wszystkich i wszystkiego, zrywającym w końcu nawet z jedynym przyjacielem, maoistowskimi Chinami w 1978 r.?).
Hodża szedł drogą samotnika, a jeśli jego krajowi było z nim nie po drodze, to tym gorzej dla kraju: kraj łatwo zamienić w gułag.