Keith Richards jest niewyspany. Na zewnątrz pulsuje Nowy Jork, a spaliny mieszają się z zapachem tanich perfum. W środku, w biurze jego menedżerki na Broadwayu, panuje względny spokój. Na ścianach w równym szeregu wiszą złote płyty. Richards przemierza dzielący nas korytarz powoli i ostrożnie, jakby jego ciało było gitarą, którą trzeba dopiero nastroić. W tym roku skończy 67 lat i nie próbuje tego faktu ukryć – jego twarz wygląda jak niepościelone łóżko. Dziś ma na sobie zieloną koszulkę, na której widnieje jego własny portret, tyle że za młodu, gdy jego twarz promieniała świeżością, a niekończące się noce, nastawione na cały regulator wzmacniacze, seks, alkohol i heroina nie zdążyły jeszcze odcisnąć na niej swego piętna.
Richards dostrzega zdziwione spojrzenie i tłumaczy: „Tę koszulkę dostałem w prezencie od Johnny’ego. Nosimy ten sam rozmiar i cały czas wymieniamy się ciuchami.” Zgodnie z zasadami sztuki dziennikarskiej należałoby teraz zapytać, jakiego Johnny’ego ma on na myśli, ale te zasady tu nie obowiązują. Koszulka od Johnny’ego to po prostu pierwszy akord naszego spotkania.
Richards trzyma w ręku czerwony kubek, w którym pobrzękują kostki lodu. Sięga po papierosa i kontynuuje wątek koszulki. Dostał ją, jak sobie przypomina, jakieś dziesięć lat temu, przez ten czas najwyżej raz była w praniu. Ale to nieistotne. Najważniejsze, że Johnny całkiem dobrze gra na gitarze. Poznali się przez Marlona, syna Keitha. Czasem zdarzało im się razem improwizować. Pewnego razu, a było to mniej więcej dwa lata od ich pierwszego spotkania, Richards zapytał Johnny’ego, czym ten się tak właściwie zajmuje. „Gram w filmach”, odparł Johnny. Richards dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że gość, z którym przez dwa lata brzdąkał na gitarze, to Johnny Depp.