Nie energetyką, nie obronnością, tylko przepychaniem przez Unię korekty traktatu lizbońskiego. Nie minął rok, odkąd wszedł w życie, a przywódcy Unii już uznali, że traktat trzeba poprawić. Chodzi o dopisanie punktu zezwalającego na ratowanie państw członkowskich od bankructwa, czego traktat w tej chwili wyraźnie zakazuje. To z kolei naraża rząd Niemiec na pozwy do tamtejszego trybunału konstytucyjnego o nielegalną pomoc dla Grecji. Zmiana wydaje się techniczna, ale samo otwarcie przyjętego z takim trudem dokumentu może wpędzić Unię w kolejny kryzys wewnętrzny.
Szefowie państw i rządów obiecują przeprowadzić korektę z pominięciem karkołomnych referendów, ale decyzja o sposobie ratyfikacji zmienionego traktatu należeć będzie do stolic. Dublin może nie mieć wyjścia – konstytucja Irlandii nakazuje rządowi zapytać o zdanie obywateli przy każdej zmianie poszerzającej uprawnienia Unii. Pytanie, czy uzna nowy zapis za taką zmianę. Nawet jeżeli uda się ominąć referenda, będą jeszcze długie targi przy finalizowaniu poprawki. Brytyjczycy mogą zażądać cięć w unijnym budżecie, by uciszyć eurosceptyków. Polska upomni się o trwałą zmianę sposobu liczenia długu i deficytu. I tak dalej. Swoje żądania postawi też Parlament Europejski.
Przywódcy chcą uzgodnić korektę do marca 2011 r., po czym rozesłać ją do ratyfikacji. Pamiętając kłopoty z zatwierdzeniem całego traktatu lizbońskiego, można śmiało przyjąć, że cały proces przeleje się na drugie półrocze. To zaś oznacza, że Polskę czeka znacznie trudniejsza prezydencja, niż dotychczas zakładano: będzie musiała nie tylko zarządzać pracami Unii w trudnych do przewidzenia warunkach politycznych, ale także pilotować – a w razie potrzeby ratować – proces ratyfikacji. Jeśli sobie z tym nie poradzi, inicjatywę przejmą Niemcy i Francja. Co wymowne, Belgia, która w tej chwili sprawuje prezydencję, była praktycznie nieobecna na ubiegłotygodniowym szczycie.