Jagienka Wilczak: Dlaczego pan – twórca, poeta – zdecydował się wejść do polityki i kandydować na prezydenta?
Uładzimir Niaklajeu: W poprzednich wyborach w 2006 r. pracowałem w sztabie kandydata Aleksandra Kazulina, a potem wypadki tak się potoczyły, że uznałem iż tegoroczna kampania to nasze być albo nie być. Zrozumiałem, że jeśli my nie rozstrzygniemy problemu prezydentury Aleksandra Łukaszenki w tym roku, kiedy są najlepsze warunki do walki z nim - jakich nie było w poprzedniej kampanii - to podobna okazja już się nie powtórzy.
Myśli Pan o sytuacji wewnętrznej w kraju?
Nie tylko. Tym razem demokratyczne zmiany na Białorusi popiera oprócz Zachodu także Rosja. Wykorzystaliśmy tę sytuację. Z tego powodu przylepiono mi nawet łatkę prorosyjskiego kandydata, ale czort z tym. Spróbowaliśmy z powodzeniem zająć część niszy i przejąć część elektoratu Łukaszenki. Naciski Rosji na Białoruś powodują dziś w społeczeństwie wielką niewiarę. Ludzie zrozumieli, że po to, by modernizować kraj, żeby zmienić system polityczny, zyskać nowe technologie, inwestycje, a nie jedynie kredyty na przejedzenie, musimy zrobić krok na Zachód. Żeby Białoruś mogła się rozwijać. Bo tego wszystkiego nie dostaniemy z Rosji. Potrzebny jest intensywny marsz na Zachód. Nie mówię od razu o Unii Europejskiej, bo rozumiem, że to bardzo daleka droga, że to nie nastąpi za czasów mojej prezydentury. Ale trzeba tę drogę rozpocząć, choć zaczynamy ją od zera.
Bruksela, w zamian za demokratyczne wybory, obiecała pomoc Aleksandrowi Łukaszence.
Nie mówię, że Unia robi źle. Ale ja nie rozumiem, jak można z dyktatora ulepić demokratę. Nawet Moskwa zrozumiała, że z nim nie się nie da. Można z kimkolwiek innym, ale nie z tym człowiekiem.