Pikanteria sprawy związanej z wyciekiem, wiąże się więc nie z treścią, a z dramatis personae. Ważne jest tu nie to, co się mówi, ale kto to mówi, do kogo, o czym, kiedy, w jakich okolicznościach, po co, i kto to podsłuchuje, kto to wynosi, kto tym handluje i co z tego wszystkiego wynika.
W dyplomacji angielskiej według podręcznika Satowa zredagowanego na nowo (V wydanie) przez lorda Gore’a Botha, ojca mojego kontrpartnera z Delhi, mówi się między innymi o tym, że dyplomata na przyjęciu nie może opowiadać dowcipów. Idzie o to, że każda anegdotka może być interpretowana jako aluzja do czyjejś kondycji, urody, pochodzenia itp. Zatem – żeby zachować szacunek dla znaczenia poczucia humoru w dyplomacji, wymyślono dowcip angielski. Limerykiem czy absurdem nie można nikogo personalnie dotknąć.
Ponieważ depesze ambasadorskie pisane są przez ludzi o różnym poziomie wykształcenia i adresowane są do polityków o różnym poziomie kultury, przeto zdarza się, iż idąc „na skróty” ambasador informuje niekiedy swego przełożonego w kraju językiem obrazowym, czasem dosadnym. Czy to jest w porządku? Z punktu widzenia pragmatyki politycznej tak. Z punktu widzenia obyczajów – nie. Dyplomacja kojarzy się z wysublimowanym, wyrafinowanym sposobem przekazywania informacji, ale na pewno nie z prostactwem. Jeśli ktoś jest prostakiem, nie nadaje się nie tylko do pracy w dyplomacji. Nie nadaje się na żadne urzędnicze stanowisko, ponieważ przynosi szkody.
Ponieważ dyplomacja wiąże się z informacjami tajnymi, przeto zawsze będą się nią interesowały wywiady. Czy wiadomość powszechnie dostępna jest tajną, jeśli ją koduje szyfrant ambasadora? Tak. Ponieważ ambasador musi powiedzieć, skąd wie to, co wie.