To, że Łukaszenka zdecydował brutalnie spacyfikować demonstrantów, manifestujących w Mińsku przeciwko wynikowi wyborów jest zaskakujące poprzez swoją bezczelność. Pobicie trzech kontrkandydatów w wyborach, także dwóch najwyżej notowanych, Uładzimira Niaklajeua i Andrieja Sannikowa tę bezczelność jeszcze bardziej obnaża. Bo tak niedawno białoruski prezydent starał się demonstrować, że w stylu jego rządzenia zaszła zmiana.
Kampania wyborcza pierwszy raz była bez ograniczeń, kandydaci agitowali na ulicach i nikt ich nie przepędzał, spotkania odbywały się bez ingerencji milicji. Oficjalnie, w pierwszym programie telewizji państwowej, wzywali też do wyjścia z domów i zamanifestowania sprzeciwu w dniu wyborów wieczorem. Prezydent miał w tym cel: zademonstrowanie Zachodowi, że nazywanie go dyktatorem to zwykła przesada. I mogło tak pozostać. Bo to, że Łukaszenka wygra wybory nie budziło wątpliwości, ani nawet, że stanie się to w pierwszej turze. Można się było spierać o wynik, czy to będzie 80 czy 68 procent. Bo Łukaszenka wciąż cieszy się poparciem, choć jest ono zdecydowanie mniejsze niż kilka czy kilkanaście lat temu, coś się jednak zmieniło w kraju. Ale przecież rządzi już 16 lat, więc i spadek notowań jest obiektywnie zrozumiały, mógł łatwo wytłumaczyć gorszy wynik i nawet coś na tym zyskać.
A co zyskał wydając polecenie pałowania ludzi i zamykania w aresztach? U siebie w kraju pewnie spokój na jakiś czas. Pokazał, że jest zdecydowany, silny, że resorty siłowe stoją po jego stronie, że pogłoski o antyprezydenckich nastrojach w wojsku, milicji i administracji są przesadzone. A bez takich nastrojów żadna manifestacja nie zakończy się udanie. Tak jak bez poparcia milicji i wojska nie udałaby się rewolucja w Kijowie.