Rosyjscy śledczy - nawet bez twardych dowodów, potwierdzających pochodzenie zamachowca-samobójcy, który w poniedziałkowe popołudnie wysadził się wśród oczekujących w hali przylotów lotniska Domodiedowo - wskazują na Kaukaz Północny. Ich zdaniem tam trzeba szukać zleceniodawców i organizatorów eksplozji. W ostatnich latach islamiści z północnokaukaskich republik, przede wszystkim z Dagestanu, Inguszetii i Czeczenii, stali za prawie wszystkimi większymi zamachami terrorystycznymi w Rosji: szkoła w Biesłanie, teatr na Dubrowce, kilkukrotnie moskiewskie metro. Przerażająca lista ich działalności jest długa.
Wyjątkiem była bomba podłożona przez rasistowską organizację Zbawiciel na Rynku Czerkizowskim w Moskwie w 2006 r. (miejscu popularnym wśród handlarzy z Azji Środkowej i Kaukazu). Wyjątek drugi to budzące spore wątpliwości krwawe zamachy na budynki mieszkalne z września 1999 r. Zdaniem m.in. Aleksandra Litwinienki (agenta rosyjskich służb specjalnych, który uciekł do Wielkiej Brytanii i wkrótce zmarł tam otruty), przeprowadziła je lub inspirowała Federalna Służba Bezpieczeństwa, aby uzasadnić zbrojną kampanię w Czeczenii. Celem było zapewnienie popularności byłemu szefowi FSB, ówczesnemu premierowi Władimirowi Putnowi, który zresztą rychło został prezydentem. Stąd i teraz winnych odruchowo szuka się na Kaukazie. W regionie, z którym Rosja nie potrafi sobie poradzić już drugą dekadę.
Piekło w tyglu
Paradoskalnie najspokojniej jest w Czeczenii, gdzie porządek wymuszają brutalne rządy ekipy Ramzana Kadyrowa. Bezkarnego, silnego człowieka z poparciem Putina i setek miliardów rubli płynących z federalnego budżetu na odbudowę niepokornej republiki.