Wielotysięczny tłum żądający obalenia dyktatury Mubaraka, podpalający budynki rządowe, łupiący co się da i rozdający ulotki nawołujące do dalszych rozruchów nie reprezentuje jednej, dokładnie sprecyzowanej ideologii. Istnieje uzasadniona obawa, że nawet jeśli zdobędzie ulice, zacznie się krwawy spór o to, do kogo należy każdy zaułek. Demonstrantami kieruje nieokiełznany gniew za wieloletną nędzę, za bezrobocie, za korupcję państwowych urzędników, za lekceważenie podstawowych praw obywatelskich. Ale wciąż jeszcze nie widać liderów, którzy by tym spontanicznym ruchem oporu mogli kierować i stanowić ogólnie akceptowaną alternatywę obecnej władzy. Chaos i próżnia na wierzchołku egipskiej piramidy mogą doprowadzić do dalszego rozlewu krwi, może nawet do anarchii – ale nie rozwiążą podstawowych problemów rozgoryczonego narodu, który płaci wysoką cenę za każdy dzień społecznego buntu: ilość zabitych przekracza 70 osób, rannych jest dwa tysiące, a ponad tysiąc demonstrantów znalazło się za kratkami.
Hosni Mubarak rzucił swoich ministrów na pożarcie buntowników. Rząd został zdymisjonowany. Na jego miejsce powołany zostaje nowy – nie wiele różniący się od poprzedniego. Generał Omar Sulejman, szef kontrwywiadu i zausznik prezydenta, został zaprzysiężony jako wiceprezydent. Nominacja ta znacznie wzmacnia pozycję Mubaraka, bo dopóki armia stoi przy nim murem, egipski dyktator nie musi pakować manatek i uciekać z kraju, jak to uczynił władca Tunezji Ben Ali. A jeśli go zdradzi, to niewątpliwie sama zechce rządzić. Zaś dyktatura wojskowa bywa naogół gorsza od cywilnej.
Przyczajeni w cieniu dramatycznych wydarzeń czekają na swoją chwilę fundamentaliści muzułmańscy, członkowie Bractwa Muzułmańskiego pragnący państwa opartego na szariacie.