Popatrzmy na parę osób, które w tej demonstracji nie wzięły udziału. Pierwszy to prezydent Hosni Mubarak, as myślistwa wojskowego po szkole w Moskwie, którego los postawił na miejscu prezydenta Egiptu. Dostał tę funkcję z przypadku. Stał na trybunie koło swego szefa, generała Sadata, którego Bractwo Muzułmańskie, obecne także w armii, zastrzeliło z czołgu w czasie defilady. Po masakrze trzeba było objąć władzę, żeby zapanować nad sytuacją. Trafiło na niego. Ale pilot nie wiedział do tej pory, co to są demonstracje uliczne. Teraz już wie.
Milion osób wyszło na ulice Kairu, żeby demonstrować przeciwko władzy Mubaraka. Zarazem pojawiło się też kilkadziesiąt tysięcy klakierów, żeby okazać mu urzędowe poparcie. Mubarak przemówił do swoich ludzi zapowiadając enigmatyczne reformy. Wykluczył udział własnej osoby w wyborach. Władzę zamierzał przekazać własnemu synowi, który w chwili bieżącej nie ma już żadnych szans na prezydenturę. Policja zniknęła z ulic miast. Kiedy policji nie ma, zaczynają się napady i rabunki. Władzy chodzi o to, żeby było ich w miarę wiele, ale nie za wiele, bo sytuacja wymknęłaby się spod kontroli.
Na razie sprawę porządku wzięła w swoje ręce milicja Bractwa Muzułmańskiego, której bojówki uzbrojone po domowemu w noże kuchenne i pręty przepędzają najaktywniejszych rabusiów. Demonstranci domagali się zastąpienia policji przez wojsko i bratają się z żołnierzami, ale armia zachowuje pozycję biernego obserwatora. Jej czynny udział w demonstracjach jest kwestią czasu. Najważniejszą osobą w armii stał się teraz były szef wywiadu, Omar Sulejman, którego Mubarak mianował na stanowisko wiceprezydenta. Szef lotnictwa, generał Ahmed Szafik otrzymał misję utworzenia nowego rządu.