Między Polską a Niemcami zawrzało po ogłoszeniu planu głębszej integracji gospodarczej strefy euro. Po długim przekonywaniu Merkel przychyliła się do propozycji Nicolasa Sarkozy’ego, by 17 krajów eurolandu zaczęło koordynować swoją politykę budżetową bez oglądania się na pozostałych członków Unii. Plan, który w zamyśle Francji i Niemiec ma przywrócić wiarę w europejską walutę, oprotestowały także Belgia, Holandia i Austria. Mniejsi członkowie eurolandu obawiają się, że najwięksi zyskają nadmierny wpływ na ich politykę gospodarczą.
Od 11 lat kraje strefy euro mają jedną politykę monetarną, ale kilkanaście różnych formuł polityki fiskalnej – inaczej mówiąc, muszą żyć z tymi samymi stopami procentowymi, ale mogą hodować dowolne deficyty budżetowe i długi publiczne. Bankructwa Grecji i Irlandii pokazały, że taka swoboda może mieć katastrofalne skutki dla całej unii walutowej, dlatego teraz Francja i Niemcy usiłują na skróty stworzyć przynajmniej pozory unii budżetowej. W półtora miesiąca kraje eurolandu mają porozumieć się co do konkretów – mówi się o harmonizacji wieku emerytalnego, płac i podatków. Brzmi to tyleż ambitnie, co nierealistycznie.
Rozłam na szczycie nie wróży dobrze ani strefie euro, ani całej Unii. Właściciele portugalskich obligacji otrzymali kolejny sygnał, że państwa eurolandu nie potrafią się dogadać co do sposobu wzmocnienia unii walutowej – pomysł wspólnego zarządzania gospodarczego, nieśmiały pierwszy krok do unii budżetowej, zostanie teraz najpewniej rozmieniony na drobne w negocjacjach międzyrządowych. Państwa spoza eurolandu dostały z kolei zimny prysznic: te, które nie zamierzają przyjmować wspólnej waluty, muszą liczyć się z marginalizacją w Unii; te, które, jak Polska, nie zdążyły jej przyjąć, będą zapewne musiały spełnić ostrzejsze kryteria.