Gdy w piątek po południu Omar Sulejman oznajmił ustąpienie Hosniego Mubaraka, przez plac Tahrir przeszło westchnienie ulgi. Godzinę wcześniej uparty dyktator opuścił Kair i przez chwilę zdawało się, że umyka tylko demonstrantom idącym na pałac, a reżim pod kontrolą szefa bezpieki podejmie próbę zakończenia rewolucji siłą. Ale nic takiego się nie stało. Sulejman, który trzy dni wcześniej groził rodakom stanem wojennym, ogłaszał również własną dymisję: Mubarak przekazał władzę nie jemu, tylko Najwyższej Radzie Wojskowej. Po raz pierwszy w historii pucz za porozumieniem stron utorował drogę do demokracji.
Wcześniej Mubarak dopuścił generałów na najwyższe stanowiska w państwie. Na wiceprezydenta, którego przez 30 lat rządów nigdy nie mianował, wybrał szefa wywiadu Sulejmana, nowym premierem uczynił znanego z modernizacji egipskich lotnisk byłego dowódcę sił powietrznych i byłego pilota myśliwców Ahmeda Szafika, a ministra obrony i głównodowodzącego armii Mohammeda Tantawiego awansował na wicepremiera – taka była cena za wyprowadzenie wojska na ulice Kairu, gdy policja straciła nad nimi kontrolę. Armia miała wprowadzić Sulejmana na miejsce Mubaraka – i może by jej się udało, gdyby następca umiał odciąć się od poprzednika, a ten wiedział, kiedy ustąpić. Nade wszystko jednak obaj okazali się za starzy, by nadążyć za rewolucją młodych.
Żegnaj, ojcze
„Okłamali nas. Powiedzieli, że Egipt zginął 30 lat temu, ale miliony Egipcjan postanowiły szukać i znalazły kraj w 18 dni” – napisał na Twitterze Wael Ghonim, 30-letni szef marketingu Google na Bliski Wschód. To on założył na Facebooku stronę ku czci Chaleda Saida, zakatowanego w czerwcu ubiegłego roku przez policję w Aleksandrii. Gdy w połowie stycznia Tunezyjczycy obalili swojego prezydenta, młodzi Egipcjanie zaczęli protestować przeciwko brutalności policji w ich własnym kraju.