Bywa i tak, że jeszcze zanim gala się rozpocznie, można przewidzieć, kto wygra. Na szczęście ceremonia nie zamieniła się przez to w rozwlekły, nudny spektakl, którego nie warto oglądać. Łzy i łamiący się głos Natalie Portman, odbierającej statuetkę za rolę opętanej na punkcie doskonałości baletnicy w „Czarnym Łabędziu” autentycznie wzruszały. Królewska przemowa nagrodzonego za najlepszą pierwszoplanową kreację aktorską Colina Firtha, grającego Jerzego VI w bezapelacyjnym zwycięzcy tegorocznej uroczystości, komediodramacie „Jak zostać królem”, zaskakiwała błyskotliwymi pointami i wyrafinowaną angielszczyzną. Zmieniane co chwila sukienki urodziwej Anne Hathaway (gospodyni wieczoru) świadczyły o guście hollywoodzkich kreatorów mody i klasie prowadzącej. Jej partner James Franco, może nie popisywał się jakimś szczególnie wyrafinowanym poczuciem humoru, ale miał niezłe momenty i generalnie też trzymał poziom.
Wygrał zasłużenie skromny, zrealizowany za pieniądze brytyjsko-australijskie, film o jąkającym się królu (Oscary za reżyserię, scenariusz, rolę męską i produkcję roku). O sukcesie przesądziła nie tylko kwestia nieprzeciętnego talentu aktorskiego duetu: Colina Firtha i Geoffreya Rusha (królewskiego logopedy). To zwycięstwo powściągliwości, atrakcyjnego tematu, psychologicznej wnikliwości nad hollywoodzką gigantomanią, komiksową estetyką, błahością. „Jak zostać królem” jest filmem wielopoziomowym, mówiącym o kilku sprawach naraz: męskiej przyjaźni, która nie miała prawa się zdarzyć, pokonywaniu słabości, jednostce starającej się sprostać wyzwaniom historii. Przede wszystkim jednak jest to wspaniałe widowisko o ciężarze odpowiedzialności spoczywającej na monarsze, który doskonale rozumie co znaczy reprezentacja, dobro i wola narodu, wstyd.