Na razie porządek panuje w Teheranie. Ale arabskie rewolty ludowe są tu pilnie śledzone. Władze starają się je przedstawić jako dowód, że świat arabski idzie za przykładem islamskiej rewolucji irańskiej. Oficjalny przekaz jest taki: dyktatorzy mają za swoje. Irański parlament poparł rewolucję libijską przeciwko Kadafiemu.
Prezydent Mahmud Ahmadineżad oburzał się, jak można strzelać do rodaków i ignorować głos ludu, jak czynił przywódca Libii. Tacy jak on przez dekady swych rządów ignorowali marzenia mas, które pragnęły i pragną żyć w państwach zorganizowanych według zasad islamu. Teraz pojawia się historyczna szansa na spełnienie tych marzeń o prawdziwej jedności świata muzułmańskiego.
Fala i antyfala
Według irańskich władz, scenariusz tunezyjski, egipski czy libijski Iranowi nie grozi. Po pierwsze dlatego, że Irańczycy już żyją w państwie, o jakim marzy każdy porządny muzułmanin. Po drugie, w państwie ajatollahów nie ma przepaści między rządzącymi a rządzonymi. Masy doceniają dorobek republiki islamskiej, a opozycja irańska nie zdoła wyprowadzić ludzi na ulice, bo jest izolowana.
Jednak na wszelki wypadek władze rozpętały kampanię przeciwko tej ponoć izolowanej w społeczeństwie opozycji. 18 lutego, po modłach i kazaniach w meczetach, rozpoczął się narodowy Dzień Gniewu przeciwko liderom irańskiego ruchu protestu.
Chodzi o Mirę Musawiego i Mehdiego Karubiego. Zdobyli rozgłos światowy w 2009 r., kiedy stanęli na czele oddolnego Zielonego Ruchu (od koloru nadziei – na demokratyzację i reformę islamskiej teokracji). Zieloni odrzucili jako fałszerstwo oficjalne wyniki ówczesnych wyborów prezydenckich, które wygrał na drugą kadencję Mahmud Ahmadineżad, antyzachodni jastrząb reżimu.