Można obstawiać, że w jutrzejszych wydaniach tabloidów pojawią się krzyczące nagłówki: „Hiroshima, Nagasaki, Fukushima”. Albo przynajmniej jakieś odwołania do złowieszczej nazwy Czarnobyl.
Atmosferę podkręcają także telewizje, zwłaszcza te nadające informacje 24 godziny na dobę. W jednej ze stacji doszło nawet do gorącej wymiany zdań między ekspertami – w Polsce na wizji kłócą się więc już nie tylko politycy, ale również naukowcy (warto jednak zaznaczyć, że jeden z owych profesorów - ekspertów nie jest fizykiem jądrowym, ale za to postacią znaną z niewyparzonego języka i skłonności do wypowiadania się na wszelkie tematy, więc show był gwarantowany, a o to przecież chodzi).
Portale internetowe też dokładają swoje, wybijając na czołówkach kolejne dramatycznie brzmiące komunikaty: czy będą następne wybuchy? Czy grozi nam drugi Czarnobyl? Dlaczego ewakuowano 170 tys. ludzi?
Uczeni swego czasu opisali ciekawe zjawisko zwane radiofobią – czyli irracjonalny strach przed promieniotwórczością. Bo niewidzialną, a ogromnie groźną. Zaczął on narastać i rozprzestrzeniać się, gdy ZSRR i USA straszyły nuklearną zagładą. Później dołożył się Czarnobyl – też odpowiednio wyzyskany w wojnie propagandowej dwóch wielkich mocarstw. Miejmy zatem świadomość własnej skłonności do reagowania na hasło „awaria, energia jądrowa, promieniowanie, wybuch” szczególnym niepokojem. A strach sprzedaje się świetnie.
Tymczasem fakty są takie, że japońskie reaktory pod względem budowy i zabezpieczeń są zupełnie inne niż czarnobylskie, więc analogiczna w skutkach awaria jest po prostu niemożliwa. W Fukushimie doszło wprawdzie do wybuchu w jednym z bloków reaktora nr 1, ale nie paliwa jądrowego (zresztą w Czarnobylu też nie), tylko wodoru, który wydzielił się w wyniku reakcji chemicznych.