Każdy wiedział, kto donosi. Hostel Al-Haramejn w centrum Damaszku od lat roił się od różnej maści turystów i personelu. Międzynarodowa klientela to idealne środowisko dla zbieraczy informacji. Ramzi, przystojny recepcjonista około pięćdziesiątki, najlepiej mówił po angielsku. Był tak dyskretny, lub my niedomyślni, że dopiero dwa lata po poznaniu dowiedzieliśmy się po cichu, że pracuje dla muchabarat, syryjskich służb bezpieczeństwa. W policyjnej Syrii ci, którzy mówią – niewiele wiedzą, a ci, którzy coś wiedzą, niewiele mówią. Bali się wszyscy.
Strach przed muchabarat pękł w połowie marca. Piętnastu nastolatków w mieście Daara na granicy z Jordanią wypisało na murze zasłyszane w TV hasło z Egiptu: „Ludzie chcą obalić system”. W panice burmistrz miasta aresztował grupę dzieci. Rodzice wyszli na ulice, a znienawidzone służby bezpieczeństwa zaczęły strzelać do demonstrantów. Rolnicza Daara nie wytrzymała brutalności służb, rozpanoszenia biznesowych baronów i coraz trudniejszych warunków życia. Prezydent odwołał burmistrza, a do rodzin ofiar wysłał reprezentantów z kondolencjami. Ale demonstracje wyszły już na ulice innych miast. Do dziś zginęło w nich ponad 60 osób.
Straszak w tyglu
W Syrii państwo miało wdzierać się w każdą sferę życia. Tak to wymyślił Hafez Asad, ojciec obecnego prezydenta Baszara. W ten orwellowski sposób rządząca religijna mniejszość (alawici – odłam islamu szyickiego) od ponad 40 lat utrzymywała władzę nad sunnicką większością i resztą kulturowego tygla: Kurdami, chrześcijanami, Druzami, ismailitami, Żydami i Ormianami.