Białoruska gospodarka zarządzana w sposób nakazowo – rozdzielczy (czyli metodą centralnego planowania w głównych dziedzinach – przyp. dla tych, którzy nie pamiętają zasady) wpadła w kłopoty już nie na żarty. Zdaniem części specjalistów kraj stoi nawet na krawędzi bankructwa. Białoruski rubel leci na łeb, w ostatnich tygodniach o 30 proc, a od wczoraj nawet więcej, bo we środę Bank Narodowy Białorusi uwolnił ceny walut w kantorach.
Są więc trzy ceny waluty na rynku, bankowa – 3 tys. rubli za dolara, kantorowa – 4 tys. cena, na rynku międzybankowym – 5,5 tys. rubli za dolara. Bank centralny zwrócił się do banków komercyjnych – właścicieli kantorów, żeby nie podnosili ceny do końca tygodnia, prezydent zapewnia, że w ciągu miesiąca rynek się unormuje, ale łatwo się domyślić, że wartość rubla spadnie.
Dewaluacji spodziewano się zresztą, dlatego od kilku miesięcy przed kantorami stały kolejki i niemal bito się o każdego „zielonego”, jaki się pojawiał. Kantory sprzedawały tylko to, co skupiły od klientów, bo zasilania z banków nie otrzymywały, ludzie próbowali uciec z gotówką, a władze, obawiając się załamania rynku nie decydowały się na zdewaluowanie rubla, mimo, że należało to zrobić. Uspokajano, że brak dewiz to skutek wykupywania ich przez obywateli, z przeznaczeniem na nowe samochody. Choć w rzeczywistości władze traciły wyraźnie kontrolę nad gospodarką.
W Mińsku czekano na cud. Miał się objawić w postaci rosyjskiej pożyczki, 1 mld dol., o które Mińsk prosił Kreml, 2 mld kredytu z funduszu pomocy wzajemnej Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej i nie tracił wiary, że je otrzyma. Ale Moskwa odmówiła, oceniwszy że jej pieniądze gospodarki białoruskiej nie ożywią.