Oczekiwania rewolucyjnych zmian były zrozumiałe. Nowy prezydent był przeciwieństwem swego poprzednika. Kowboja z Teksasu o religijno-konserwatywnym światopoglądzie i niezachwianym przekonaniu o dziejowej misji Ameryki zastąpił polityk intelektualista, uformowany w kręgach lewicy, sceptycznie odnoszącej się do amerykańskiej wyjątkowości. Jego życiorys sugerował osobowość outsidera: całe życie szukał swej tożsamości, wędrując z samotną matką z kraju do kraju, z miasta do miasta, poprzez kultury i środowiska, by odnaleźć się w kosmopolitycznym Chicago. Pisano: pierwszy prezydent globalny.
Zdawał się właściwym przywódcą na czasy, w jakich znajdowała się wówczas Ameryka. W 2008 r. bezprecedensowy krach finansowy wtrącił kraj w recesję grożącą katastrofą na skalę kryzysu lat 30. Imperialna arogancja ekipy George’a W. Busha skłóciła USA ze światem muzułmańskim i popsuła stosunki z sojusznikami. Europa wieściła nieuchronny zmierzch Ameryki. A Obama obiecywał zmiany i dialog z nieprzyjaciółmi. Miał za sobą miliony młodych Amerykanów, porwanych jego innością i charyzmą.
Zaczął ambitnie; z programem reformy ochrony zdrowia, przestawienia gospodarki na niekonwencjonalne źródła energii, odnowienia infrastruktury i zmniejszenia nierówności dochodów. Szybko jednak okazało się, że większość Amerykanów nie chce zwiększenia roli rządu w gospodarce. Opór sił broniących status quo był tak silny, że prezydentowi udało się niewiele, i to nawet przez pierwsze dwa lata, kiedy miał za sobą demokratyczną większość w obu izbach legislatury.
Za największy sukces Obamy uchodzi reforma ochrony zdrowia, ale jej plusów na razie nie widać – astronomiczne koszty ubezpieczeń medycznych wzrosły za to jeszcze bardziej.