Zwykle prezydent USA przyjeżdża do Polski na krótko i tylko raz w swej kadencji. Jeśli Barack Obama ma coś usłyszeć w Warszawie osobiście, to tylko teraz. To prezydent wybrany przede wszystkim w Europie, z ogromnymi nadziejami – w okresie największego od dziesięcioleci kryzysu gospodarczego, w latach wojen w Iraku i Afganistanie, niewygaszonych ognisk wielkich globalnych konfliktów. Ciągle przywódca wolnego świata, choć równocześnie Ameryki słabnącej, obolałej, której ani rywale, ani partnerzy nie ułatwiają życia.
Barack Obama nie ma poza Europą zbyt wielu sojuszników. Akurat na Polskę – kraj średniej wielkości, który z sukcesem przeszedł ważną transformację – Obama może liczyć. A my powinniśmy – po amerykańsku, to znaczy twardo i rzeczowo – mówić o perspektywie ściślejszej współpracy Polski z USA w trzech rozdziałach, które są na porządku dnia: bezpieczeństwo, gospodarka i pomoc krajom, które transformację mają przed sobą.
Coś drgnęło
Prezydent Lech Wałęsa mawiał, że nie chce amerykańskiej armii na polskiej ziemi. Zależy mu natomiast na stałej obecności amerykańskich generałów, a to General Electric, General Motors i najlepiej jeszcze paru innych. Dziś polityka polska się zmieniła: chociaż jesteśmy w Sojuszu Atlantyckim, Warszawa nieustannie zabiega o stałą obecność jakiegoś amerykańskiego wojska między Odrą a Bugiem. Marnie to szło całymi latami. Teraz z Obamą coś drgnęło. „Dopracowujemy ramy pierwszej w historii stałej obecności sił amerykańskich na naszej ziemi” – informują nasi dyplomaci zajmujący się sprawami bezpieczeństwa kraju.