Bo czymże innym jest kilkugodzinna rozprawa, w trakcie której sędzia nakłada na oskarżonych najwyższe możliwe kary. I to w sprawie o malwersacje i sprzeniewierzenie funduszy publicznych, która ze swej natury zazwyczaj jest skomplikowana, wymaga przygotowania koronkowych dowodów oraz czasu na ich ocenę. Na dodatek wyrok 35 lat więzienia i grzywny równej 66 mln dol. (czyli około 188 mln zł) będzie pierwszym z wielu.
Podobnie czysto teoretycznych procesów Ben Alego czeka jeszcze sporo, ciąży na nim prawie setka zarzutów, od posiadania broni i środków odurzających, przez przemyt dzieł sztuki, po wydanie rozkazu strzelania do uczestników zimowej rewolucji i można założyć, że w ich efekcie sądy wojskowe, które będą rozpatrywały część spraw, wreszcie skażą byłego prezydenta na karę śmierci.
Ale tak jak adwokaci mają prawo bronić swego klienta i twierdzić, że procesy urągają podstawowym zasadom sprawiedliwości, tak samo Tunezyjczycy mają prawo do rozliczenia Ben Alego z 23 lat dyktatury. Tylko jak to zrobić, skoro były prezydent uciekł i od lutego mieszka w Arabii Saudyjskiej, która raczej go nie wyda. Oprócz zwyczajowej niechęci państw do wydawania goszczących u nich zbiegłych polityków, świetnych argumentów przeciw ekstradycji dostarczają kolejne procesy. Wychodzi więc na to, ze 75-letni Ben Ali doczeka więc spokojnie swoich dni gdzieś na uchodźctwie, niewykluczone, że właśnie w Arabii, która swego czasu przygarnęła nawet ugandyjskiego tyrana Idiego Amina.
Ktoś może także powiedzieć, że w fach dyktatorów – o ile nie umierają z przyczyn naturalnych – wpisany jest marny koniec. Ewentualna zemsta społeczeństwa, niekoniecznie kara śmierci, jest jak element zakładu, jaki dyktator zawiera z tymi, których uciska.