Na pozór wszystko dobrze się skończyło. Po dwóch tygodniach fochów i awantur unijni przywódcy ogłosili w ubiegły czwartek, że znowu uratują Grecję od bankructwa. Dwa dni przed szczytem grecki premier Jeorjos Papandreu otrzymał wotum zaufania w parlamencie, co otwiera drogę do przyjęcia kolejnego planu oszczędnościowego: tym razem ma wyciąć z budżetu 28 mld euro i sprzedać majątek państwa za 50 mld. Jeśli spełni warunki, otrzyma 12 mld doraźnej pomocy i promesę kolejnego pakietu ratunkowego. Papandreu nie ma wyjścia, bez tych pieniędzy jego kraj będzie niewypłacalny w połowie lipca.
Oficjalnie „problem grecki” nie figurował nawet w planie obrad, bo przecież kryzys strefy euro nie istnieje, dopóki pół kontynentu nie stanie znowu na krawędzi. Scenariusz jest zawsze ten sam: rynki finansowe uznają, że któreś ze słabszych państw strefy jednak zbankrutuje, te silniejsze zaczynają się kłócić o pomoc, uchwalają ją w ostatniej chwili, po czym udają, że rozwiązały problem raz na zawsze. W rzeczywistości kupują tylko czas w nadziei, że światowa gospodarka ruszy z miejsca i wyciągnie z bagna długów wszystkie wozy, w tym także grecki, irlandzki i portugalski. Na to się jednak nie zanosi.
Kryzys walutowy w strefie euro nie tylko się zaostrza, ale zaczyna podmywać fundamenty całej Unii Europejskiej. Największe państwa członkowskie podważają już nie tylko gospodarcze, ale także polityczne i społeczne filary zjednoczonej Europy. Polska, jeśli chce odegrać w nadchodzącym półroczu istotną rolę, musi reagować na wydarzenia w Grecji, Irlandii i Portugalii, bo tam ważą się dziś losy nie tylko strefy euro, ale całej Unii Europejskiej.