Większość uzgodnień zapadnie w łonie strefy euro, ale to Polska będzie przewodniczyć posiedzeniu ministrów finansów całej Unii w połowie lipca, gdy Grecji mogą skończyć się pieniądze na obsługę długu. Jeśli rząd w Atenach nie wykona swoich obietnic, na Polskę może spaść część zarządzania kryzysowego w razie nagłego bankructwa Grecji.
Inaczej niż przed rokiem, nowy pakiet dzieli już nie tylko polityków, ale całe narody. Greccy demonstranci nie chcą dalej oszczędzać pod dyktando UE i MFW, a niemieccy podatnicy mają dość ratowania krajów, które przez lata żyły ponad stan. Gdyby demokratycznie wybrane rządy wykonały dziś wolę swoich ludów, strefa euro rozpadłaby się w jeden wieczór, pogrążając całą Unię w egzystencjalnym kryzysie. A gniew obywateli narasta i prędzej czy później znajdzie ujście w wyborach.
Politycy potrzebują drugiego pakietu, by zyskać czas na zaplanowanie kontrolowanego bankructwa Grecji. Wszyscy już wiedzą, że rząd w Atenach nie spłaci swoich długów, teraz trzeba je zrestrukturyzować, czyli uzgodnić z wierzycielami, jaka część zobowiązań zostanie Grecji darowana. Pierwszym krokiem w tę stronę jest dobrowolny udział banków i ubezpieczycieli w drugim pakiecie pomocowym. Ale prywatni wierzyciele nie zrezygnują z części swoich pieniędzy, jeśli nie otrzymają gwarancji, że reszta zostanie im zwrócona. Co najważniejsze, samo oddłużenie nie przywróci konkurencyjności greckiej gospodarce.
Dla Aten bilans korzyści i strat z euro zmienia się z każdym kolejnym miesiącem kryzysu. Poparcie dla drachmy wynosi już 30 proc., a im więcej strefa euro żąda od Greków w zamian za pomoc, tym mniej podoba im się wspólna waluta.