Sąd w Grodnie skazał Poczobuta, dziennikarza, korespondenta GW i działacza Związku Polaków na Białorusi, na trzy lata w zawieszeniu. Zapewne nie dlatego, że zabrakło dostatecznie obciążających dowodów jego winy - zniesławienia prezydenta Białorusi czy naruszenia jakiegoś tam porządku prawnego lub paragrafu. Takimi szczegółami, jak udowodnienie winy, białoruski sąd nie ma zwyczaju się przejmować. Zwłaszcza skazując opozycjonistów. Zapewne więc nie było polecenia z góry czyli z Mińska (czytaj: od prezydenta) żeby Poczobuta skazać.
Można zapytać co takiego się stało, że władza złagodniała. Tym bardziej, że podsądny siedział w areszcie, że proces ciągnął się dwa tygodnie i był nadzwyczaj pokazowy: patrzcie, jacy jesteśmy silni, sprawiedliwi i nieugięci w karaniu tych, co odważą się podnieść rękę lub głos na przywódcę i kraj. Bez wątpienia, zaangażowanie się wielu sił politycznych, Unii Europejskiej, Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), polskich władz oraz opozycji, a także to, że Amnesty International uznała Poczobuta za więźnia sumienia, uświadomiły białoruskim władzom, że tak do końca nie są bezkarne.
Z opinią międzynarodową muszą się liczyć zwłaszcza dziś, gdy Białoruś stoi na skraju bankructwa, co dotarło wreszcie również do Białorusinów, więc zaczynają się buntować. Jeśli bodaj część białoruskiego społeczeństwa zmądrzała i wie już, gdzie jest przyczyna zapaści, to reżim będzie mieć kłopot. Poparcie dla prezydenta spada. Na ulicę wychodzą grupy młodych ludzi i stosują obywatelski opór w formie zbiorowych oklasków. Władzę i milicję wyraźnie to irytuje, wyłapują klaszczących, aresztują i sądzą za zakłócanie porządku.
Posłanie Poczobuta do kolonii karnej odbiłoby się szerokim echem.