Trzy lata temu Gruzini uważali, że do wojny w ogóle nie dojdzie. Wciąż powtarzali, że Gruzja ma wielu przyjaciół. Wymieniali Amerykę, Francję i Niemcy i mówili, że przecież żadne z tych państw nie pozwoli, żeby stała im się krzywda. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. W ogarniętej walkami Osetii Południowej sytuacja mocno się zaogniała. Prezydent Micheil Saakaszwili najpierw apelował o spokój, a potem wysłał tam gruzińską armię. Rosjanie tylko na to czekali. Deklarując pomoc dla Osetyjczyków wjechali na teren Gruzji i zaczęli posuwać się w kierunku Tbilisi. Zaatakowali też z powietrza, bombardując tereny daleko poza Osetią. Walki trwały tylko kilka dni, ale efekty są widoczne i odczuwalne jeszcze dzisiaj. Rosja nie tylko rozgromiła budowane przy wsparciu Zachodu gruzińskie wojsko, ale też oderwała od Gruzji jeszcze jedną, obok Abchazji kluczową prowincję - Osetię Południową. Etniczni Gruzini musieli uciekać z Osetii i dziś ponad 30 tys. z nich wciąż mieszka w prowizorycznych obozach dla uchodźców, które można spotkać choćby w Gori czy pod Tbilisi.
Gruzini byli zdruzgotani i zaskoczeni. - Zazwyczaj jesteśmy i wtedy też byliśmy zaślepieni miłością do Gruzji – tłumaczy Tamar Gelashvili – Dąbrowska, mieszkająca w Polsce Gruzinka, założycielka portalu Kaukaz.pl . - Myślimy, że wszyscy wiedzą jacy jesteśmy wspaniali i geopolitycznie ważni. A już na pewno, że tak o nas myślą nasi przyjaciele, którzy w razie potrzeby nas obronią. Tamar przyznaje, że Gruzini w ogóle nie są pragmatyczni politycznie. Uważają, że zasady obowiązujące na poziomie gruzińskiego społeczeństwa działają również w wielkiej polityce. Dlatego w 2008 r. uparcie wierzyli, że jak ktoś mówi, że jest przyjacielem to znaczy, że pójdzie z nimi na wojnę. Trudno było im też pojąć i przyznać przed samym sobą, że na Zachodzie często mówi się o ich kraju z perspektyw Rosji i, że to w Moskwie, a nie w Tbilisi pracują dziennikarze BBC czy CNN, a większość Europejczyków o Gruzji nie ma zielonego pojęcia.