Boliwia jest wściekła. Nie tylko biali separatyści z nizin, lecz również La Paz, Oruro, Potosi, całe Altiplano, czyli zamieszkany przez Indian andyjski płaskowyż, który do tej pory stał murem za prezydentem Evo Moralesem. Było tak: po Bożym Narodzeniu rząd podniósł cenę benzyny o 85 proc. Przez ulice miast przeszedł huragan: wściekli palili opony, blokowali drogi i po raz pierwszy wygrażali swojemu przywódcy. Zaimek „swojemu” nie jest tu kwestią gramatyki, lecz polityki i tożsamości. Morales to lider biedoty i dyskryminowanej przez stulecia indiańskiej większości.
Państwo boliwijskie utrzymuje ceny ropy i benzyny na niskim poziomie – to jeden z najbiedniejszych krajów regionu, dotowanie cen ma tu społeczny sens. Dzięki popytowi na minerały i dochodom z gazu ziemnego Boliwia przeżywa wprawdzie okres prosperity, ale rząd dostrzegł, że kasa państwa ma dno i chciał podreperować budżet zniesieniem dotacji. Lud powiedział Moralesowi „nie”, Morales po kilku dniach przywrócił dotację. Pozornie wszystko jest po staremu, w istocie – wszystko się zmieniło.
Kilkudniowy wstrząs nazwano gasolinazo, a bieżąca polityka w Boliwii dzieli się teraz na epokę przed i po gasolinazo. Cena benzyny wróciła do poziomu sprzed podwyżki, ale poparcie dla Evo, jak wszyscy poufale nazywają prezydenta, nie wróciło. Teraz w La Paz czy El Alto, tradycyjnych ośrodkach poparcia dla rządu, czterech na pięciu ludzi powie, że Evo ich zawiódł. Owszem, zrobił wiele dla ludu, ale okazał arogancję taką jak jego biali, bogaci i mówiący z angielskim akcentem poprzednicy.
Ksiądz Xavier Albo, który pracuje z biedotą w El Alto, milionowym mieście na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m., twierdzi, że podczas gasolinazo prysła iluzja, jaką żył obóz rządzący: że władzę można mieć bezwarunkowo i na zawsze.