Libijscy rebelianci musieli się uśmiechnąć, gdy w pierwszych dniach marca ujrzeli wysłannika Francji. Do Bengazi przyjechał w ciężarówce z warzywami, ale wyglądał, jakby wyszedł z pokazu mody w Paryżu: biała koszula rozpięta prawie do pępka, garnitur z najwyższej półki, do tego szal i burza włosów starannie zaczesanych do tyłu. W Trypolisie Muammar Kadafi wysłał właśnie myśliwce przeciwko demonstrantom, powstanie w Bengazi zdawało się gasnąć, a NATO zachodziło w głowę, co zrobić, by nie musieć interweniować w Libii. Bernard-Henri Lévy poprosił o spotkanie z przywódcami rebelii, a po rozmowie wyjął telefon satelitarny i zadzwonił do Nicolasa Sarkozy’ego: „Mam tu świetnych ludzi. Zgodziłbyś się ich przyjąć w Paryżu?”.
Kilka dni później delegacja wolnej Libii w asyście dyżurnego filozofa Francji weszła bokiem do Pałacu Elizejskiego. Po rozmowie z Sarkozym Libijczycy ogłosili mediom, że prezydent uznał ich rząd tymczasowy, a sam Lévy poinformował, że Sarkozy popiera użycie siły, by zapobiec ludobójstwu w Libii. Minister spraw zagranicznych Francji Alain Juppé o wszystkim dowiedział się po fakcie. Lévy, zapytany później przez „Le Monde”, jaki ma tytuł do występowania w imieniu kraju, odparł: „Moją jedyną legitymacją jest sumienie”. Skromność kazała mu wziąć do Bengazi fotografa, by uwiecznił francuskiego myśliciela, jak kontempluje leje od bomb, marszczy brwi nad rannymi w szpitalu i w skupieniu słucha wiecu przywódców wolnej Libii.
W ubiegłym tygodniu Lévy znowu zjawił się w Bengazi, tym razem na pokładzie wojskowego samolotu z prezydentem Francji i premierem Wielkiej Brytanii. To Sarkozy razem z Davidem Cameronem przeforsowali najpierw strefę zakazu lotów nad Libią, a później przekonali NATO do interwencji lotniczej.