Państwa Unii najchętniej widziałyby postępującą w krajach Partnerstwa demokratyzacje i cieszyłyby się gdyby Armenia, Azerbejdżan, Białoruś, Gruzja, Mołdawia i Ukraina wprowadzałyby - nawet bardzo powoli, ale jednak – wymagane reformy.
Szczyt miał skoncentrować się na zacieśnianiu więzi handlowych i liberalizacji reżimu wizowego, a tymczasem był sądem nad Ukrainą i Białorusią. Ukrainie zarzucono marazm we wprowadzaniu reform i łamanie praw człowieka. Przewodniczący Komisji Europejskiej, Jose Barroso nie ukrywał, że jeśli sprawa Julii Tymoszenko, byłej premier i liderki opozycji skończy się rzeczywiście siedmioletnim więzieniem to Janukowycz może zapomnieć o tym, że Ukraina podpisze w najbliższej przyszłości umowę stowarzyszeniową z Unią. Ukraina przez pewien czas była liderem wśród krajów PW. Dlatego teraz tym trudniej Janukowyczowi jest to grożenie palcem z Brukseli przełknąć.
Podobnie nieustępliwa Unia okazała się być wobec Białorusi. O tym, że Mińsk dostanie unijną pomoc pod warunkiem, że rozpocznie rozmowy z Unią, uwolni i zrehabilituje więźniów politycznych, a także przeprowadzi uczciwe wybory nigdy wcześniej nie mówiono tak dobitnie.W sprawie Białorusi podpisano nawet osobną deklarację potępiającą ten kraj za łamanie praw człowieka. Co prawda dokument poparły tylko kraje unijne, bo państwa Partnerstwa nie chciały krytykować prezydenta Łukaszenki, ale dobre i to. Tym bardziej, że Białoruś zbojkotowała szczyt. Prezydent Łukaszenko ma zakaz wjazdu na teren UE, więc minister Sikorski zaprosił ministra spraw zagranicznych Białorusi, Siarhieja Martynau, ten jednak odmówił i w Warszawie miał go zastąpić ambasador Wiktar Gajsionak, który też się wycofał. Ostatecznie nie było więc żadnego przedstawiciela białoruskich władz.