Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Oni rządzą światem

Images_of_Money / Flickr CC by 2.0
Tak błyskawicznego zbijania potężnych majątków nie było jeszcze nigdy w historii. I nigdy dotąd rzesza szarych obywateli nie widziała z taką jasnością, jak jest ograbiana przez elitę.
Artykuł pochodzi z 44/45 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 31 października.Polityka Artykuł pochodzi z 44/45 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 31 października.

Rosnący rozziew między bogatymi i niebogatymi jest zjawiskiem oczywistym od lat. W raporcie z 2005 r. trzej analitycy Citigroup wskazywali, że „świat dzieli się na dwa bloki: plutonomia i reszta”. W plutonomii nie ma takiej istoty jak „konsument amerykański”, „konsument brytyjski” lub „konsument rosyjski”. Są po prostu konsumenci bogaci – jest ich wprawdzie garstka, ale dysponują nieproporcjonalnie wielką siłą nabywczą. I jest reszta: niezamożni, rzesza, która dostaje tylko niewielką część zysków, wypracowanych przez ogół.

Kasta klasy LUX

Przed nastaniem recesji dość łatwo było zignorować koncentrację pieniądza w rękach nielicznej elity. Wspaniałe wynalazki współczesnej gospodarki – Google, Amazon, iPhone – w dużej mierze poprawiły życie konsumentów z klasy średniej, mimo że ich dochody to niewiele w porównaniu z dochodami zamożnych przedsiębiorców. Nieco mniej wspaniałe wynalazki – zwłaszcza łatwo dostępny kredyt – przyczyniły się do zamaskowania pogłębiających się nierówności ekonomicznych, mydląc oczy tym, których zarobki tkwiły na niskim poziomie.

Kryzys finansowy zmienił tę sytuację. Wielomiliardowe zastrzyki gotówki z budżetu i szybki powrót Wall Street do „normalności” w postaci gigantycznych uposażeń dla kadry kierowniczej zrodziły głosy mówiące o pasożytniczych bankierach i innych elitach grających w nieuczciwą grę wyłącznie dla własnych korzyści. To z kolei obudziło nie całkiem bezpodstawne obawy, że żyjemy nie w plutonomii, ale w plutokracji, w której bogacze mają nadmierne wpływy polityczne, kierują się wąsko pojętym interesem i odnoszą z obojętnością do wszystkich, znajdujących się poza ich własną zamkniętą kastą.

Zawrotne tempo naszego życia i globalna gospodarka doprowadziły do powstania superelity, która w dużej mierze składa się z bogaczy w pierwszym lub drugim pokoleniu. To świetnie wykształceni i pracowici specjaliści, którzy uważają, że odnieśli w pełni zasłużone zwycięstwo w ostrej globalnej rywalizacji ekonomicznej – i w rezultacie mają dość mieszane uczucia na myśl o tych, którzy nie poradzili sobie aż tak popisowo. Bez względu na to, czy główną rezydencję mają w Nowym Jorku, Hongkongu, Moskwie czy Bombaju, dzisiejsi superbogacze stają się w coraz większym stopniu odrębnym narodem.

Ekonomia zwycięzców

Wielkie dysproporcje biorą się między innymi stąd, że rynek ogólnoświatowy i towarzyszące mu rozwiązania techniczne umożliwiły powstanie międzynarodowej kasty megagwiazd. Uposażenia dyrektorów wystrzeliły niebotycznie w górę z wielu powodów – jednym z nich jest zmiana norm kulturowych dotyczących zarobków – ale główną rolę odegrała w tym skala rozwoju, konkurencji i innowacji. Zwiększony dostęp do wykwalifikowanej i niewykwalifikowanej siły roboczej, klientów i kapitału usunął tradycyjne bariery i zwiększył wartość innowacyjności.

Jednocześnie ogromna większość amerykańskich pracowników w ogóle nie skorzystała na tych zmianach gospodarczych – mało tego, ludzie ci często tracili pracę lub oszczędności całego życia z tych samych powodów, dzięki którym elita jeszcze się wzbogaciła. Rezultatem jest szokujące pogłębianie się nierówności ekonomicznych.

Podobnie jak w przypadku dawnej arystokracji powstanie ogromnych fortun stworzyło przepaść między plutokracją a resztą. Jest jednak różnica. – Tłuste kocury, które wszystko zawdzięczają swoim dziadkom, nie spijają już dziś całej śmietanki – twierdzi Peter Lindert. – Dzisiaj sporo trafia w ręce wynalazców. W odróżnieniu od księcia Bedford, Bill Gates sam sobie zawdzięcza to, że wszedł na szczyty.

 

 

Peter Peterson, na przykład, to syn greckiego emigranta, który jako siedemnastolatek przyjechał do Ameryki i piął się w górę, zaczynając od knajpy w Nebrasce. Jego kolega Stephen Schwarzman (szef Blackstone Group) jest synem sprzedawcy detalicznego z Filadelfii. Ci dwaj wcale nie są wyjątkami. Na liście dziesięciu najbogatszych biznesmenów magazynu „Forbes” w 2010 r. znalazło się czterech ludzi, którzy wszystko zawdzięczają sobie.

To prawda, że niewielu dzisiejszych superbogaczy urodziło się w ubóstwie – warunkiem wstępnym powodzenia jest dobre wykształcenie – ale stali się zamożni głównie dzięki przedsiębiorczości i inteligencji (i, zapewne, odrobinie szczęścia). Na ogół nie są to więc biznesowi „arystokraci”, ale „merytokraci”, zajęci nie tylko konsumowaniem bogactwa, ale także jego pomnażaniem.

Dzisiejsza plutokracja tworzy globalną wspólnotę, a wzajemne powiązania w jej łonie są znacznie ściślejsze niż powiązania przedstawicieli elity z szarymi masami w poszczególnych krajach. Jak mówi Glenn Hutchins, współzałożyciel Silver Lake, firmy inwestującej na prywatnym rynku kapitałowym: Osoba w Afryce prowadząca duży bank, która studiowała na Harvardzie, może mieć więcej wspólnego ze mną, niż ze swoimi sąsiadami. Tłumaczy, że kręgi, w których się obraca, są bardziej zdefiniowane przez „interesy” i „działalność”, a nie przez „geografię”.

Łatwo zrozumieć, dlaczego elity amerykańskiego biznesu są tak odcięte od warstw pracowniczych i ekonomii: „naród globalny” – w którego obrębie w coraz większej mierze żyją i pracują – ma się całkiem dobrze, a nawet kwitnie. Dlatego kiedy tytani biznesu mówią o gospodarce i swojej w niej roli, często brzmi to szokująco: na przykład Lloyd Blankfein, szef Goldman Sachs, w 2009 r. próbował zbyć oburzenie opinii publicznej twierdzeniem, że „wykonuje dzieło Boże”; szefowie niektórych banków utrzymywali, że ich firmy przetrwałyby bez sięgania po grosz publiczny, zostały jednak zmuszone do przyjęcia zapomogi przez Sekretarza Skarbu Henry'ego Paulsona. Z kolei Tony Hayward, szef koncernu BP, uskarżał się, że chciałby wrócić do normalnego życia po aferze z wyciekiem ropy, i w końcu spełnił swoje marzenie, wybierając się na regaty jachtów u wybrzeży wyspy Wight.

Tacy, jak my

Interesujące, że Blankfein to syn pocztowca, a Hayward zaczynał jako geolog na Morzu Północnym. Innymi słowy, obaj pochodzą z warstw pracujących. Można by sądzić, że takie pochodzenie uwrażliwi przedstawicieli plutokracji na potrzeby tych, którzy z trudem wiążą koniec z końcem, ale często okazuje się, że jest inaczej. W przypadku superelity poczucie dokonań rodzi przeświadczenie o własnej wartości, a to z kolei – zwłaszcza w wyniku przebywania w zamkniętej kaście – może rodzić obojętność na los innych.

Nie należy się dziwić, że podobną postawę najśmielej prezentują rosyjscy oligarchowie. Ponad dziesięć lat temu rozmawiałam z Michaiłem Chodorkowskim, który był wtedy najbogatszym Rosjaninem. – Jeśli człowiek nie jest oligarchą, to znaczy, że coś z nim jest nie tak – powiedział wtedy. – Wszyscy mają takie same warunki na starcie, wszyscy więc mogli osiągnąć sukces. W wyniku przejęcia jego koncernu przez państwo najwyraźniej zweryfikował swoje darwinowskie poglądy na gospodarkę: w zeszłym roku przyznał w liście przysłanym z więzienia, że traktował biznes „wyłącznie jako grę” i nie przejmował się „odpowiedzialnością społeczną”.

Choć amerykańska plutokracja bywa ostrożniejsza w doborze słów, to podobnie jak Chodorkowski daje do zrozumienia, że warstwy pracownicze i klasa średnia same są winne gnębiących je problemów. Spytany przeze mnie, czy czuje się współodpowiedzialny za wywołanie kryzysu finansowego, szef jednego z najbardziej wziętych banków inwestycyjnych odparł wprost, że nie. Dodał, że winowajcą jest jego nieodpowiedzialny kuzyn, który ma trzy samochody i dom, chociaż go na to nie stać.

Od niedawna jednak krytyka pod adresem superelit staje się zjawiskiem powszechnym nawet na spotkaniach tych superelit. Podczas konferencji zorganizowanej przez „The Wall Street Journal” w 2009 r. Paul Volcker, legendarny były szef Rezerwy Federalnej, stwierdził, że tezy kręgów z Wall Street o tworzeniu zamożności nie mają żadnych podstaw: Chciałbym, żeby ktoś dał mi choć skrawek dowodu, że innowacje finansowe doprowadziły do rozwoju gospodarki. Jeden skrawek.

Na spotkaniu Zeitgeist Movement (oddolny międzynarodowy ruch dążący do zmian społecznych – przyp. FORUM), arcybiskup Desmond Tutu wziął na cel uposażenia kadr kierowniczych. – Naprawdę się martwię o kapitalizm – powiedział. – Weźmy Goldman Sachs. Czytałem, że jeden z dyrektorów generalnych zainkasował tam w ciągu jednego roku pensję w wysokości 64 milionów dolarów. Sześćdziesięciu czterech milionów – powtórzył i zamilkł zaszokowany wysokością tej kwoty (choć według standardów Wall Street i Doliny Krzemowej to nie jest wcale tak dużo).

Prawdziwym zagrożeniem dla superelity nie są podatki, lecz ewentualność, że spontaniczne oburzenie opinii publicznej przerodzi się w bardziej konkretny populistyczny plan polityczny – a więc na przykład, że amerykańska klasa średnia dojdzie do wniosku, iż nie czerpie żadnej korzyści ze światowej gospodarki, lepiej więc wobec tego sięgnąć po protekcjonizm. Historia uczy nas, że na dłuższą metę superelita ma tylko dwa sposoby przetrwania: może tłumić bunt lub podzielić się bogactwem. Jasne jest, która z tych ewentualności byłaby lepszym rozwiązaniem dla Ameryki i świata. Miejmy nadzieję, że plutokracja nie jest jeszcze na tyle odizolowaną klasą społeczną, że nie potrafi już tego dostrzec.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną