Zdaniem komentatorów w USA, uznanie Conrada Murray'a za winnego nieumyślnego zabójstwa Michaela Jacksona to minimum, co należało orzec; osobistemu lekarzowi króla pop grozi teraz do czterech lat więzienia, chociaż prawdopodobnie odsiedzi z tego połowę. Murray wiedział, że jego pacjent jest ludzkim wrakiem, a mimo to zaaplikował mu kilka środków znieczulających i przeciwbólowych, od których piosenkarz był uzależniony, oraz potężny propofol używany tylko do operacji, którego nie wolno podawać w domu bez szpitalnej aparatury. W dodatku wyszedł zostawiając Michaela samego, a kiedy wrócił i zastał go umierającego, nie potrafił zastosować właściwych technik reanimacji.
Proces był przykładem dobrej prawniczej roboty - prokuratorzy nie przeszarżowali oskarżając Murray'a o morderstwo drugiego stopnia, co mogło się skończyć uniewinnieniem. Obrona próbowała dowodzić, że to zwykły przypadek błędu w sztuce lekarskiej, którego nie potraktowano by jako przestępstwo, gdyby nie chodziło o uwielbianego przez miliony idola. Adwokaci przekonywali, że Jackson sam mógł sobie wstrzyknąć propofol pod nieobecność Murray'a. Ale nawet gdyby tak się stało, podkreślają lekarze, osobisty lekarz króla popu byłby za to odpowiedzialny. Obrona próbowała też rozmyć winę doktora: zdaniem adwokatów, był on tylko "płotką w brudnym stawie".
To sprytny argument - w amerykańskim show businessie ćpanie jest nagminne i kapryśnym, uzależnionym gwiazdom wielu usłużnych lekarzy podaje to, czego sobie życzą, by nie stracić lukratywnych posad. Ale właśnie dlatego - podkreślili prokuratorzy - należy wysłać ostrzeżenie. W USA więcej ludzi umiera dziś z przedawkowania narkotyków, niż ginie w wypadkach drogowych.