Kiedy Bruksela składała Chorwacji obietnicę członkostwa, Europa była z pewnością inna niż dzisiaj. Interesy szły, widmo kryzysu nie nękało polityków ani obywateli. Starczało na wszystko pieniędzy, a sukces wspólnej waluty euro wydawał się nie mieć granic. Rósł też apetyt na zdobywanie nowych rynków. Chorwacja stała się oficjalnym kandydatem do członkostwa w 2004 r. i rok później, jesienią, gdy rozpoczynała negocjacje akcesyjne, była – po Słowenii – najbardziej rozwiniętym krajem w regionie, z dochodem narodowym na głowę wyższym niż w Polsce, wówczas już członkiem Unii.
No i te koneksje: wystarczy zobaczyć Dubrownik, żeby poczuć wpływy Wenecji. Split jest przesiąknięty kulturą śródziemnomorską, z trzaskiem zamykanych w południe okiennic, przynależną jej nieodłączną sjestą i nocnym życiem. Pula była kolonią rzymską, a Zagrzeb na każdym kroku przypomina o długich i ścisłych związkach z Austrią, Węgrami i dynastią Habsburgów. Słowem, europejskie dziedzictwo kulturowe najwyższej próby. Rotę przysięgi chorwackiego prezydenta kończy formuła: „tak mi dopomóż Bóg”. Chorwacja jako najbardziej zachodnioeuropejska w bałkańskim kotle miała znów powrócić do rodziny i ten powrót wydawał się naturalny.
Trauma sytej Europy
Bałkany spędzały unijnym politykom i urzędnikom sen z powiek od ponad dekady. Niedawna wojna spustoszyła tamtejsze gospodarki, ale 10 lat temu Unia bardziej martwiła się o to, czy któryś z bałkańskich krajów mógłby zapewnić jej gwarancje stabilności i normalności. Belgrad, który dopiero co otrząsnął się po dyktaturze Miloševicia, takiej pewności wtedy jeszcze nie dawał.