Wielki pisarz małego języka. Wielki człowiek małego narodu. Wielki lider małego dysydenckiego ruchu. Bardzo wielki prezydent bardzo małego państwa. A właściwie dwóch państw. Małej Czechosłowacji. I bardzo małych Czech.
Parę lat temu byłem w Oslo na międzynarodowej konferencji w całości poświęconej jego esejowi o „Sile bezsilnych”. To też jest mały esej, ale wielki. Jak niemal wszystko u Havla. Jak w laboratoryjnych szybkach zamknął w nim siebie i swój świat. Nie tylko tego z odległej epoki (1978 r.), w której ten tekst pisał, lecz także tego, który szczęśliwie ją przeżył o blisko ćwierć wieku.
W PRL czytając esej o sile bezsilnych sądziliśmy, że jest to przenikliwa, brutalnie szczera analiza ówczesnego systemu, który nazywał „posttotalitaryzmem” i który, jak pisał: „wyrósł na gruncie historycznego spotkania dyktatury i społeczeństwa konsumpcyjnego”. Jego istotą było – jak byśmy dziś powiedzieli – deprawowanie społeczeństwa przez władzę nie kijem, lecz sprytnie dozowaną marchewką. Próbował tam wyjaśnić, jak to właściwie się dzieje, że w tym przebiegłym systemie, który umiał wessać zdecydowaną większość społeczeństwa, jakaś grupa ludzi stawia jednak opór. „Człowiek nie staje się dysydentem – pisał – w ten sposób, że pewnego dnia decyduje się obrać tę szczególną karierę, lecz dlatego, że wewnętrzne poczucie odpowiedzialności wraz z całym kompleksem okoliczności zewnętrznych po prostu spycha go na tę pozycję”.
Przeżył to dwa razy. Raz w tamtym systemie. Raz w obecnym, gdy jako prezydent musiał ustąpić miejsca człowiekowi innego formatu. Znów zaszył się w prywatność, czemu sprzyjała choroba, i stał się „bezsilny”, dzięki czemu jego słabnący głos był jeszcze silniejszy. Myślałem, że to jest jakoś naturalne. Ale w Oslo zrozumiałem, że nie dorozumiałem eseju do końca.
Dla nas, na Wschodzie, 30 lat temu ważna była analiza systemu sowieckiego. A Havel poszedł dalej tropem Heideggera. To, co dalej, czyli co się dzieje, gdy znika dyktatura, a społeczeństwo konsumpcyjne zostaje, było ważne dla ludzi na Zachodzie. Dziś dopiero widać, jak profetycznie ważne stało się także dla nas.
By wyrwać się z nurtu ckliwego wspominkarstwa i oddać hołd gigantowi, którego straciliśmy, trzeba przypomnieć te słowa napisane ponad 30 lat temu, gdy dzisiejsze realia dla nikogo nie były do wyobrażenia.
„(...) uznawanie tradycyjnej demokracji parlamentarnej za polityczny ideał i uleganie złudzeniu, że tylko ta »wypróbowana« forma może trwale zapewnić człowiekowi godną i pełnoprawną pozycję, byłoby – moim zdaniem – co najmniej krótkowzrocznością. (...) Wierzę w struktury zorientowane nie na »techniczną« stronę realizacji władzy, a na sens tej jej realizacji; w struktury spajane raczej poczuciem głębokiego sensu wspólnoty niż wspólnymi danej społeczności ekspansywnymi ambicjami (...)”.
Gdy wielki człowiek odchodzi, zwykle łatwo jest nam mówić, że ponieśliśmy stratę. W przypadku Vaclava Havla ta strata jest niewątpliwa. Ale może warto się zastanowić, jak dużą stratę ponieśliśmy już wcześniej korzystając z jego obecności pobieżnie. Czytając go po łebkach. Słuchając bez zrozumienia. W przypadku pisarza ta strata daje się przynajmniej częściowo naprawić. Nie jesteśmy skazani na sentymentalne michałki. Książki na szczęście zostają.
Kto teraz po książki Havla i o Havlu sięgnie, będzie się mógł przekonać, że Czesi – jak przystało na nieliczny naród – w skondensowanej formie otrzymali od losu skarb, który my – naród dużo liczniejszy – mieliśmy, a częściowo wciąż mamy rozproszony. Havel był wielkim narodowym trybunem – jak nasz Lech Wałęsa, wielkim intelektualistą, jak Bronisław Geremek, jak Adam Michnik – wielkim dysydentem, jak Jacek Kuroń kwintesencją tego, co w jego narodzie najlepsze i najbardziej swojskie. Trzeba o tym pamiętać, by docenić stratę, jaką ponieśli oni. A my razem z nimi.