Zapomnijcie o Trafalgar Square i Piccadilly Circus. Puls Londynu bije dziś we wschodnich dzielnicach Shoreditch, Stratford i Hackney. Bo znów wygrał angielski pragmatyzm. Wioska olimpijska błyskawicznie rośnie w Stratford, w miejscu nieczynnych zakładów przemysłowych, wysypisk śmieci i zubożałych dzielnic. To tu latami przeprowadzano najbiedniejszych, osadzano przybyszów z innych kontynentów, a potem dziwiono się, że żyją w niesprawnych społecznie gettach. Igrzyska, zdecydowały władze miasta, to świetna okazja, by ożywić ten rejon. Tak więc 15 proc. osób zatrudnionych przy budowie parku olimpijskiego we wschodnim Londynie powróciło na rynek pracy po pięciu latach bezrobocia.
O to, by lokalna społeczność skorzystała na organizacji imprezy, dba specjalnie powołana instytucja – Olympic Park Legacy Company. Do jej zadań należy zagospodarowanie obiektów sportowych po olimpiadzie, a także udostępnienie jej turystom odwiedzającym Londyn w kolejnych miesiącach i latach. Munira Mirza, doradca burmistrza do spraw kultury i sztuki, zapewnia, że powstanie tu nowoczesna dzielnica. Ceny mieszkań mają być na tyle przystępne, by wioska zaludniła się klasą średnią z perspektywami.
Do Olympic Park można dziś dojechać kolejką DLR, do której trzeba się przesiąść z metra. Ale już od czerwca z dworca King’s Cross do stacji Stratford dojedziemy nową podziemną linią. Podróż z centrum Londynu na stadion zajmie 7–10 minut. Wielki Londyn to system mniejszych wiosek połączonych w jeden organizm. Teraz więc Stratford – tam będzie stadion i główne obiekty olimpijskie – awansuje w tym systemie tak, jak przedtem awansowały zrewitalizowane wschodnie doki nad Tamizą.
Bóg albo żarłok
Peter Ackroyd, autor świetnej biografii Londynu, pisze, że w symbolicznych obrazach był on przedstawiany albo jako młody bóg, świeżo przebudzony, z ramionami rozłożonymi w geście wyzwolenia, albo jako nienasycony tłusty olbrzym, który wciąż spożywa i wydala.