W końcu sam prezydent Obama obiecał w styczniu 2009 r., że więzienie zostanie zamknięte w ciągu roku. Wydał specjalną dyrektywę w tej sprawie. Ale w marcu 2011 r. tenże prezydent zezwolił na postawienie nowych zarzutów więźniom Gitmo (jak często nazywa się Guantanamo) i wytoczenie im procesów przed sądami wojskowymi według skorygowanych procedur. W praktyce oznaczało to, że z obietnicy Obamy nic nie będzie. Gitmo przetrwa, a po ewentualnym zwycięstwie kandydata prawicy jego przyszłość wydaje się jeszcze pewniejsza.
Oczywiście Obama w roku wyborczym nie przyzna się otwarcie, że słowa nie dotrzymał, czyli zrobił wielki krok w tył w tej tak wizerunkowo fatalnej sprawie. Będzie się zasłaniał opozycją w Izbie Reprezentantów, która odkąd większość mają w niej Republikanie, jest zdecydowanie za kontynuacją Gitmo jako miejsca bezterminowego internowania osób uznanych za terrorystów.
A w roku wyborczym będzie też mógł pokazać się obywatelom jako dojrzały polityk zdolny do kompromisu w sprawie tak głęboko dzielącej nie tylko światową, ale i amerykańską opinię publiczną. Kompromis polega tu na tym, że Gitmo nie jest ani w stanie likwidacji, ani w stanie rozbudowy.
Pewno, że to zgniły kompromis, ale Obama nie wygląda na zbyt tym zmartwionego. Akurat z powodu utrzymania Gitmo wyborów prezydenckich nie przegra, więc po co miałby teraz robić jakiś rachunek sumienia z bazą w tle?