Jajogłowy w polityce
Nie każdy miał okazję kształtować politykę supermocarstwa. On miał
Na progu kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych ukazuje się książka Andrzeja Lubowskiego – biografia znanego wszystkim w Polsce amerykańskiego polityka i politologa Zbigniewa Brzezińskiego. Wybory (choć książka im poświęcona nie jest) zawsze dawały Ameryce zastrzyk świeżej krwi w polityce. Ten zastrzyk był szczególnie udany w 1977 r. Nowo wybrany prezydent Jimmy Carter dobrał sobie wyjątkowo uzdolnionego stratega: młodego profesora renomowanej uczelni (najpierw Harvardu, potem Columbii), mianując go szefem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Tak to się dzieje w Ameryce, nowy prezydent wyszukuje nowych ludzi, a przez pierwsze miesiące pracy szefowie obchodzą biura wołając: „Pomysły, pomysły!”. Tych nigdy Brzezińskiemu nie brakowało.
Lubowski bierze na warsztat główną specjalność Brzezińskiego: walkę z Sowietami. Sądząc z nienawiści, z jaką ówczesny Kreml traktował Zbigniewa Brzezińskiego (powtarzano tam, że to „Rasputin reżimu Cartera”), można powiedzieć, że sami ówcześni rosyjscy specjaliści uznali, że w podkopaniu Sowietów odegrał on niemałą rolę. Do historii przeszło jego zdjęcie z 1980 r. (pokazywane w Moskwie jako dowód krwiożerczości) z ręcznym karabinem maszynowym na granicy z Afganistanem, do którego wówczas wkroczyły wojska sowieckie.
Profesora czasem śmieszył, ale najczęściej irytował „zdumiewający koktajl ignorancji i pobożnych życzeń, jaki – w okresie zimnej wojny – towarzyszył na Zachodzie zmianom personalnym na Wschodzie, szczególnie w ZSRR” – pisze autor. „Nasz” Wschód był dla Ameryki ziemią przeważnie nieodkrytą, inne regiony, zwłaszcza – jak się później okazało za George’a W.