Jagienka Wilczak: – Wszystko, co nastąpiło przez ostatni rok z okładem – represje, aresztowania – umocniło białoruską opozycję?
Aleś Michalewicz: – Nie, na jej zjednoczenie nie wpłynęło. Istnieje nadal wiele grup i partii, ale żadna z nich nie ma dostatecznie rozbudowanej struktury. To normalne w czasach dyktatury, bo strach przed działaniem narasta. Najbardziej liczącym się politykiem opozycji jest dziś Andriej Sannikow, lider ruchu Europejska Białoruś. Tyle że on jest teraz w kolonii karnej. Odsiaduje pięcioletni wyrok. Ostatnio wyciekły stamtąd informacje, że Sannikow był torturowany, grożono zabiciem jego dziecka i żony, dziennikarki Iriny Chalip. Jest przewożony z jednego więzienia do kolejnego, w strasznych warunkach, w wagonie, jakim przewozi się zwierzęta. Na prośby o jego zwolnienie reżim nie reaguje. I nigdy nie wiadomo, w jakim stanie człowiek wyjdzie z więzienia, co z nim tam zrobią.
A inna grupa otwarcie i wprost gra na Łukaszenkę. Werbowano przecież nie tylko mnie. Część opozycji odgrywa dziś rolę bardzo konstruktywną wobec prezydenta.
Chce pan powiedzieć, że ta część popiera obecny system?
Otwarcie może i nie popierają, ale proponują wstrzymanie masowych akcji. A takie inicjatywy pozbawiają opozycję możliwości oddziaływania na społeczeństwo. Jest też spór wokół wyborów do parlamentu: głosować czy nie.
Kolejna potężna fala młodej emigracji ruszyła na Zachód. Sytuację na Białorusi można porównywać raczej do sytuacji w Libii. Łukaszenka sam nie odejdzie. To jest twardy dyktator, nie zgodzi się ani na okrągły stół, ani żeby choćby podzielić się władzą.