Niby wszystko się udało: Grecja ugięła się pod dyktatem Niemiec, rząd poparł zwolnienie 150 tys. pracowników budżetówki, oszczędności w emeryturach na 200 mld euro i obcięcie płacy minimalnej o 22 proc., byle tylko dostać nowe pieniądze ze strefy euro. Ale gdy parlament zatwierdzał odpowiednią ustawę, pod jego murami szalała już armia niezadowolonych: w największych od lat zamieszkach rannych zostało 120 osób, podpalono 40 budynków, w tym kilka banków. A będzie gorzej.
Dar Greków jest potrójnie fałszywy. Po pierwsze, rząd w Atenach wielokrotnie zobowiązywał się już do redukcji wydatków i zwiększenia przychodów budżetowych, po czym nie był w stanie osiągnąć swych celów. Po drugie, politycy, którzy w niedzielę złożyli kolejne obietnice, za dwa miesiące mogą być już poza parlamentem – w kwietniu w Grecji odbędą się wybory, które zmiotą nie tylko obecny rząd technokratów, ale także dużą część sceny politycznej. Po trzecie i najważniejsze, sami Grecy udaremnią kolejne cięcia. Po pięciu latach oszczędzania i recesji społeczeństwo jest na skraju eksplozji, która może zagrozić demokracji. W najlepszym razie wybory wygrają partie, które odrzucą politykę cięć do kości.
Strefa euro przyjmuje ten dar na własną zgubę. Owszem, 140 mld euro, które Grecja otrzyma w zamian za cięcia, ocali kraj przed ogłoszeniem niewypłacalności w marcu, ale w żadnym razie nie przywróci jej wypłacalności. Grecja jest w stanie bankructwa i nie pomoże jej nawet darowanie 100 mld euro długów w bankach, które idzie w parze z pakietem ratunkowym od rządów.