Dyplomatyczna wojna między Białorusią i Unią Europejską wybuchła nieoczekiwanie. Kontakty dawno się nie kleją, ale żeby wojna? Od czasu prezydenckich wyborów na Białorusi w grudniu 2010 r., po których represje spadły na głowy opozycji protestującej przeciw fałszerstwom, stosunki białorusko-europejskie weszły w fazę zamrożenia. Unia była szczególnie zawiedziona tym, że Aleksandr Łukaszenka nie dotrzymał warunków umowy. Europejczykom wydawało się, że udało im się dogadać z Łukaszenką w przeddzień wyborów. Umowa była taka: wybory są przyzwoite, Europa miękko krytykuje je za niedoskonałości, a następnie otwiera się przestrzeń do poszerzenia kontaktów – i gospodarczych, i politycznych. Rozmowy w Mińsku prowadzili wtedy ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Polski – Guido Westerwelle i Radek Sikorski. Wrócili z rozmów z Łukaszenką spokojni, że wszystko jest na dobrej drodze. Obiecali Białorusi cztery miliardy euro za dobre sprawowanie.
Znowu nas nabrał
Zamiast tego białoruski prezydent pokazał kły, a represje wobec opozycji po wyborach wykroczyły daleko poza granice możliwe do zaakceptowania. Nawet Moskwa była zaskoczona in minus. Co spowodowało ten nagły zwrot? Nie wiadomo, dość, że od tego momentu pole manewru znacznie się Łukaszence skurczyło. Nie mógł już dłużej grać dobrze wyuczonej roli: straszyć Europę, że Białoruś zostanie wchłonięta przez żądną ekspansji Rosję (choć przedtem ta mantra zawsze działała). Wybory w 2010 r. Unia oceniła jednoznacznie: Łukaszenka nas nabrał – obiecał przyzwoitość i zmiękczenie, a potem wziął wszystkich za twarz i to nawet bardziej, niż miał uprzednio w zwyczaju.