Wąskie, brukowane uliczki Sewilli lśnią w kałużach. Dochodzi pierwsza w nocy, a całe miasto płynie w stronę Basilica de la Macarena. Ciepłe, nocne powietrze drga od głosów, dyskusji i tego hiszpańskiego terkoczącego rrr w co drugim słowie. Padało w dzień, to może w nocy nie będzie?
Ludzie pod bramą kościoła oczekują na rozstrzygnięcie. Operatorzy kamer z nadzieją tkwią za swoim sprzętem, telewizyjne żurawie przesuwają się nad tłumem. Sewilczycy nie zaprzątają sobie jednak głowy zdjęciami. Nie po to tu przyszli. Wyciągają wysoko głowy, patrząc w stronę bramy świątyni, skąd powinien ruszyć pochód. – Nie idą, nie idą! – przez tłum przetacza się szmer. – Odwołane!
Z kościoła wychodzą powoli nazarenos, pielgrzymi, zsuwają z głów kaptury zasłaniające twarze, obejmują się w niemej rozpaczy. Święta Panienka La Macarena, tocząca diamentowe łzy po gładkich policzkach, pozostanie dziś w kościele.
Deszczowa apokalipsa
To nie zdarza się często. Sewilla jest w końcu stolicą Andaluzji. A Andaluzja to słońce, ciepłe zimy i upalne lata. Intensywne wiosenne deszcze to rzadkość. Co kilka lat się jednak pojawiają. A Wielki Tydzień (hiszp. Semana Santa) spowity w mokrych chmurach to katastrofa. Najbardziej spektakularne święto w całej Europie w deszczu zostaje szybko utopione. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecyduje się na wypuszczenie na ulice procesji niosących zabytkowe rzeźby. Nosiciele, costaleros, nie dźwigną na swoich barkach wielotonowych platform z figurami. Wszyscy kiwają głowami, że to niemożliwe. Przeciskanie się po mokrych, wąskich uliczkach jest zbyt niebezpieczne.
Przyjezdnym sprawa wydaje się trochę przesadzona. Wszak miasto przygotowuje się do wielkanocnych procesji przez cały rok, ładując w to niewiarygodne pieniądze, zużywając mnóstwo energii i czasu.