We wrześniu ubiegłego roku walkę o wyborców zaczął od kwiecistej złośliwości pod adresem rywala Kena Livingstone’a, starszego o 19 lat wyjadacza z Partii Pracy, który spędził w fotelu burmistrza dwie kadencje i miał nadzieję na trzecią. Johnson zapytał retorycznie: Czy chcemy powrotu nienawróconego do tej pory trockisty, który wciąż nienawidzi samochodów osobowych (to aluzja do horrendalnej opłaty, jaką Ken nałożył na samochody wjeżdżające do centrum)? Czy możemy sobie pozwolić na modlącego się do autobusu przegubowego (chodzi o transport publiczny, na który postawił Livingstone) rzecznika wysokich podatków, którego kumple doprowadzili Brytanię na skraj przepaści? I od razu odpowiedział z uśmiechem: potrzebujemy rozsądku i umiaru, czyli mnie.
W przededniu wyborów Boris (tak się go tu nazywa) miał niewielką przewagę nad rywalem. Sztab Kena Livingstone’a zapewniał, że przewaga z dnia na dzień topnieje i ten bezczelny typ nie powinien się przesadnie cieszyć. Czy rzeczywiście? Wydawca jednej z książek Borisa pisze w zapowiedzi, że nic tak nie cieszy Johnsona, jak fakt, że tak często może poprzebywać z samym sobą. Tego „czerwony Ken” nie może mu odebrać.
Elitarne kluby picia
Złośliwsi biografowie podkreślają, że jest kolejnym żywym przykładem na sukces „fabryki establishmentu”, czyli zamożnych chłopców wysyłanych do kolejnych prywatnych szkół z internatem, a następnie przyjmowanych na uniwersytety do Oxford, Cambridge czy St. Andrews w Szkocji. Absolwenci tych szkół tworzą od stuleci trzon elity politycznej i biznesowej, choć w chwilach szczerości przyznają bez oporów, że ich elitarne szkoły utrwalają arogancję i poczucie wyższości, ale odrywają kompletnie od realiów kraju, w którym żyją.