Corner shop to instytucja. Bo na zakupy idzie się tylko na najbliższy róg. No, chyba że ulubiony corner shop ma się na następnym rogu. Jak corner shop Kashiego.
W corner shopie można kupić mydło i powidło. Wszystko to, czego zapomnieliście w supermarkecie, a teraz jest wam pilnie potrzebne. Po co wyskakuje się w kapciach w przerwie meczu: po piwo, papierosy, gazetę, lody, cukier, papier toaletowy, gumę do żucia, groszek w puszce, tabletkę od bólu głowy, chleb. Jednak, aby corner shop był prawdziwym corner shopem, musi mieć odpowiedniego właściciela. Jeśli Polak otworzy sklepik na rogu, to będzie to polski sklep. Jeśli Włoch, to będzie to włoskie deli. Jeśli Szkot, to będzie to taki sobie zwykły market. Znakomita większość corner shopów należy do Pakistańczyków lub Hindusów, z przewagą tych pierwszych. Jest nawet taki dowcip: Dlaczego Pakistan nie ma narodowej drużyny piłkarskiej? Kiedy Marcin zapytał Kashiego, Kashi odparł z dumą: Bo my gramy w krykieta! A tymczasem odpowiedź brzmi: Bo za każdym razem, kiedy jest rzut rożny (corner), Pakistańczycy otwierają sklep. Kashi, jego wujek i kuzyn pokładali się ze śmiechu, kiedy to usłyszeli.
Jest sobota wielkanocna i Marcin wchodzi do corner shopu Kashiego.
– Salam alejkum, bro – mówi Marcin.
– Sie ma – odpowiada Kashi.
Zaczęło się pięć lat temu, kiedy Marcin wprowadził się do mieszkania w okolicy. Ani się obejrzał, kiedy właściciele lokalnego sklepiku z jedzeniem zaczęli mówić do niego dzień dobry, a na półkach pojawiły się polskie produkty. Parę miesięcy później Marcin uzyskał w corner shopie nieformalną linię kredytową. Potem Kashi przyniósł katalog towarów z polskiej hurtowni i dał go Marcinowi z prośbą, żeby mu zaznaczył, jakich produktów najbardziej pożądają Polacy. Aż któregoś dnia Kashi zapytał: – Mógłbyś przez chwilę mieć na oku sklep? Jest ramadan. Muszę się pomodlić.
Na Boże Narodzenie dostał kartkę z życzeniami („For Mr and Mrs Martin”) i czekoladki. Kartki dostaje teraz co roku. W ostatniej było napisane: „Thank you for being nice to us”.
Wieża Babel
Leith, kiedyś portowe miasteczko nad ujściem rzeki Forth. Dawniej było tętniącym ośrodkiem handlowym oraz portem rozładunkowym dla kupców z Edynburga. Na początku XX w. podupadło. W 1920 r., mimo negatywnego wyniku plebiscytu przeprowadzonego wśród mieszkańców Leith, przyłączono je do Edynburga. Po II wojnie światowej stoczyło się, stało dzielnicą, do której edynburczycy z innych części miasta baliby się wybrać, chyba że w celu skorzystania z usług prostytutek z Salamander Street. Było też mekką narkomanów.
Na początku lat 90. dzielnica dostała od losu drugą szansę. Wzniesiono nowe domy, powstało kilka małych ośrodków przemysłowych. W dokach Leith przy Victoria Quay swoją siedzibę wybudował szkocki rząd, a koło nowego centrum handlowego Ocean Terminal zacumował na stałe Królewski Jacht „Britannia”, otwarty dla zwiedzających.
Dziś Leith to mozaika. Nowoczesne budynki mieszkalne przyklejone do starych kamienic, w sąsiedztwie bloków komunalnych. Te ostatnie przypominają trochę polskie wieżowce z wielkiej płyty, w Wielkiej Brytanii są synonimem ubóstwa i patologii. Council Estate mówisz, a myślisz: nastoletnie matki, narkomani, bezrobotni na benefitach, awantury z nożem w ręku. Sto jardów od Persevere Court i Citadel Court (tak nazywają się bloki komunalne) skręca się do nowoczesnych budynków położonych na Rennie’s Isle. Leith to obecnie popularne miejsce zamieszkania i clubbingu, w szczególności malowniczy The Shore, gdzie przytulne puby przeplatają się z mniej lub bardziej wystawnymi restauracyjkami.
Ale Leith to przede wszystkim mieszanka kulturowa, gdzie w szkołach odsetek dzieci o innym niż white Scottish pochodzeniu jest wyjątkowo wysoki. To miejsce, gdzie obok chińskiej kawiarenki internetowej są polskie delikatesy i pakistański warzywniak. Miejsce, gdzie na ulicach pobrzmiewają urdu, hindi, arabski, chiński, polski, bułgarski. Ale również miejsce, gdzie częściej niż gdzie indziej można zostać nazwanym fucking foreigner. Gdzie można usłyszeć brzęk szyby wybitej cegłą w czyimś mieszkaniu. Bo był obcy.
To właśnie na Foot of Leith, gdzie kiedyś mieściła się stacja Leith Central Railway Station – opisana w książce „Trainspotting” przez jednego z najbardziej znanych synów dzielnicy, Irvina Welsha – na przystanku stoi młody sikh w ściśle zawiązanym dastarze. Ma smagłą, przystojną twarz i eleganckie okulary, spodnie rurki i skórzane trzewiki z długim czubem. Komórka dzwoni mu jakimś bollywoodzkim przebojem, a kiedy odbiera, wyrzuca z siebie potok słów w języku, który zdaje się mieć za dużo r i l obok siebie.
W Leith współczynnik szkockości podnosi się w te dni, kiedy kibice piłkarscy w zielonych szalikach udają się na stadion edynburskiego klubu Hibernian FC przy Easter Road. Nad stadionem rozbrzmiewa wówczas z tysięcy gardeł śpiew: And while the Chief puts sunshine on Leith, I’ll thank him for his work and your birth and my birth. „Sunshine on Leith”, piosenka oryginalnie wykonywana przez szkocki duet The Proclaimers, to nieoficjalny hymn klubu. The Proclaimers, czyli bliźniacy Charlie i Craig Reid, też urodzili się na Leith.
Leith to też miejsce, gdzie co roku w czerwcu odbywa się festiwal, podczas którego świętuje się „dziedzictwo, kulturę, różnorodność i przyszłość mieszkańców dzielnicy” – jak można przeczytać na stronie internetowej. Sto imprez w 50 lokalach, a wszystko w obrębie mili od centrum Leith.
I właśnie w samym sercu Leith mają siedziby wolontariackie grupy, które działają na rzecz integracji grup mniejszościowych. Takie jak Multi-cultural Family Base, gdzie pracują Cathy i Bina. MCFB prowadzi zajęcia i grupy wsparcia przede wszystkim dla osób z mniejszości etnicznych. Są grupy dla dzieci, matek z dziećmi, młodzieży z rodzin patologicznych. Zasada jest jedna – grupy są etnicznie mieszane.
Bina pracuje z dzieciakami w wieku 7–9 lat. Spotykają się raz w tygodniu i stanowią mieszankę typową dla Leith: sikhowie, muzułmanie i polskie dziewczynki, katoliczki. Basia zaskoczyła wszystkich opowieścią o Pierwszej Komunii i białej sukience, o przyjęciu i prezentach. Pozostałe dzieci z grupy, dla których uroczystości w Kościele katolickim są egzotyką, słuchały z zapartym tchem.
Polskie dzieci w grupach Biny mają trochę inne doświadczenia niż reszta. – Jesteś biały, ale jak tylko otworzysz usta, stajesz się obcy – mówią. Polskie dziewczynki są jedynymi białymi dziećmi w grupie. Gdy ma do niej dołączyć ktoś nowy, pytają: – A jakiego jest koloru?
Dzieci mają wyjątkowe poczucie równości, które później zanika. Czasem dlatego, że są uczone podziałów na własnych podwórkach. W wielu domach słowny rasizm jest powszechny i akceptowany. Na spotkaniach dzieci opowiadają, jak przykro im było, kiedy ktoś w szkole za nimi krzyknął: You stupid Pole. A potem mówią: – Wiesz, my nie chodzimy do tych stinky [śmierdzących] Indian shops.
Mówienie językami
„I’m taking a basic course in polish” – pisze Hannah na Twitterze. Hannah jest w swojej firmie konsultantką do spraw zarządzania kadrami. Firma zatrudnia dużą grupę z Polski – menedżerowie też są Polakami, Hannah uznała więc, że będzie lepiej, jeśli nauczy się choć paru słów po polsku. Czy to jej brytyjska uprzejmość?
– To wyrzuty sumienia – uważa Fay, współpomysłodawczyni dwóch multikulturowych projektów: Forum Leith Open Space i World Kitchen. Ma na myśli brytyjski imperializm, zawożenie języka angielskiego w każdy zakątek świata. I współczesne oczekiwanie, że gdziekolwiek się pojedzie, ktoś będzie mówił po angielsku. Brytyjczycy, którzy emigrują z Wysp, nie uczą się języków tubylczych. W Hiszpanii i Francji są całe brytyjskie miasteczka – bo Brytyjczycy chętnie kupują tam wakacyjne domy lub uciekają na emeryturę. Mieszkańcy tych miasteczek nie tylko rozmawiają wyłącznie po angielsku, ale muszą mieć sklepy z brytyjskimi produktami, obowiązkowo pub, serwujący rano full English breakfast.
– Biali Brytyjczycy mają wielki wyrzut sumienia związany z mieszkańcami Wspólnoty Brytyjskiej – dopowiada Cathy z MCFB. Przez dwa wieki wykorzystywali ich i nigdy nie traktowali jak równych sobie. Jeszcze dwa pokolenia wstecz brytyjska odmiana apartheidu była normą. Biały kolonista w Indiach zwracał się do jednego ze swoich tubylczych pracowników per boy, mimo że tamten miał dobrze po pięćdziesiątce.
Starsze pokolenie ma wciąż poczucie wyższości nad ludźmi przybyłymi z dawnych kolonii. W domach spokojnej starości większość podopiecznych będzie się buntować przeciw byciu pod opieką hinduskich czy afrykańskich pielęgniarek – wolą Polki. Są białe i są chrześcijankami.
Młode pokolenie dopiero się uczy, choć – jak mówi Cathy – nie jest to zasługa poprawności politycznej. To trochę jak pranie mózgu, robienie z ludzi psów Pawłowa: ach, nie mów tego, tak nie wolno. W efekcie ludzie zaczynają mieć problem z określaniem inności. Nie możesz powiedzieć o kimś, że jest czarny? Przecież jest.
Political correctness powoduje bunt. Brytyjczycy najbardziej na świecie obawiają się etykiety rasistów. – Choć nimi są – przyznaje Bina. – Ale zmiana prawa w tej kwestii powoduje zmianę myślenia. Jeśli coś jest wbrew prawu, jest złe, to daje ludziom do myślenia.
Witajcie w domu
Fort Community Wing mieści się tuż obok zupełnie niemalowniczego budynku komunalnego Leith Fort, bloku mieszkalnego zbudowanego w latach 50. na miejscu XVIII-wiecznych wiktoriańskich koszar wojskowych. Pozostałości oryginalnego fortu wciąż istnieją, choćby mur otaczający współczesne budynki.
W Fort Community Wing mieści się Świetlica, gdzie co parę miesięcy odbywa się Welcome Home Open Stage Night. Scena zostaje otwarta dla performerów wszelkiej maści i wydawać by się mogło, że wszystkie narody świata gromadzą się w tym małym zakątku Leith. Jedna z imprez zaczyna się od sesji storytelling, czyli najprawdziwszej szkockiej gawędy w wykonaniu Alasdaira. Następnie Hyo Eun gra na koreańskim bębnie klepsydrowym, a Shamili zachwyca bollywodzkim tańcem. Yhoudon Lhama jest z Tybetu i uczy publiczność śpiewać refren pieśni tybetańskich nomadów. Każdy dostaje karteczkę z tekstem i próbuje nucić w gardłowym języku. Bar a ala Lishang yo re la – śpiewa publiczność z kartek, nie wiedząc nawet, co to znaczy.
W programie wieczoru jest również muzyka na sitar, tablę i tanpurę, są tradycyjne wschodnioeuropejskie pieśni w wykonaniu zespołu Chrząszcze, jest poezja i autorskie piosenki. Na koniec ulubieńcy Świetlicy, Ghannama Trio, porywają publiczność do tańca karaibskimi rytmami.
Welcome Home to projekt wymyślony przez wolontariuszy pracujących na co dzień w Świetlicy. Świetlica z kolei to organizacja non profit, zespół ok. 20 wolontariuszy, którzy prowadzą poniedziałkowe spotkania dla migrantów – głównie Polaków, ale każdy jest tu mile widziany. W Świetlicy można się nauczyć angielskiego, ale i polskiego, wziąć udział w warsztatach etnograficznych albo teatralnych, obejrzeć slajdy z podróży albo pograć w szachy. Jest klub piłkarski dla dzieci i spotkania dla osób po pięćdziesiątce. Grupa wsparcia dla osób z depresją. Polska biblioteka i porady na temat mieszkalnictwa. Kto by pomyślał, że zaczęło się sześć lat temu od kółka szachowego.
„Najlepsze są najprostsze pomysły” – pisze Fay z Leith Open Space. Projekt powstał po zamachach w londyńskim metrze w lipcu 2005 r. Grupa mieszkańców Leith postanowiła zrobić coś wspólnie, coś, co przyćmiłoby negatywne emocje, które wybuchły na Wyspach po zamachach. Już podczas pierwszych spotkań uczestnicy przekonali się, że zwykle najlepszą częścią dnia był lunch. Ponieważ grupa od początku nie miała funduszy na catering, każdy przynosił coś własnoręcznie ugotowanego. Okazało się, że dzielenie się jedzeniem to nie tylko doskonały sposób na przełamywanie lodów, ale także na przełamywanie barier kulturowych.
W 2009 r. do Fay zgłosił się Gurmit Singh z komitetu organizacyjnego Leith Festival. Gurmit poznał Fay z Hinduską Mridu Thanki. Ani się Fay obejrzała, a została współorganizatorką pokazu gotowania w parku Leith Links. Przyrządzano dania afrykańskie, hinduskie, irlandzkie, szkockie i portugalskie, próbowano tych dostarczonych przez polskich i amerykańskich sympatyków projektu. Pokaz był niesamowitym sukcesem, mimo że w jego trakcie rozpętała się monstrualna ulewa.
Minęły dwa lata, a powstały przy okazji pokazu projekt World Kitchen właśnie zorganizował trzeci event – brunch w kawiarni Out of the Blue, na który przybyła chyba największa kulturowa mieszanka ludzi widziana w Edynburgu. – World Kitchen trafia do wszystkich, niezależnie od wieku i pochodzenia – mówi Fay. – Nie ma żadnego ukrytego programu, żadnej polityki, żadnych problemów, przynajmniej dopóki się razem gotuje i je.
Spotkania z czasem przeniosły się do prywatnych domów. Najpierw Mridu zaprosiła na wegetariańskie curry, potem Bea na szkockie scones, a już niedługo Alice będzie gotować po afrykańsku: fasolę ze szpinakiem i mleczkiem kokosowym.
– How are you, Kashi?
– Good, good! A ty jak sie masz? Wyglondasz menciona.