Zaczęło się od tradycyjnych modłów w meczecie, później był uliczny protest przeciwko rządowi Baszara Asada, wreszcie ktoś zaatakował wojskowe posterunki w mieście. Sprowokowani żołnierze odpowiedzieli ogniem artyleryjskim. Kiedy ucichły armaty czołgów i moździerze, do akcji wkroczyli prorządowi milicjanci. Zabijali z broni palnej lub podcinali gardła. Bilans: 108 zabitych cywilów, w tym 49 dzieci i 34 kobiety, ok. 300 rannych. Następnego dnia o piekle dzieci w Huli napisały weekendowe wydania gazet na całym świecie, relacjom towarzyszyły zdjęcia ciał zawiniętych w białe całuny.
Doniesienia z Huli przerwały ciąg podobnych do siebie wiadomości napływających z Syrii, od kilkunastu miesięcy zajmujących równie mało czasu w wieczornych programach informacyjnych. Zdążyliśmy już przywyknąć, że w miejscowościach o nieznanych nazwach odbywają się demonstracje przeciw dyktatorowi. Że toczą się jakieś walki, ale nie bardzo wiadomo, kto z kim i o co dokładnie walczy. Zazwyczaj jest kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lub więcej ofiar, ludzie znikają albo są torturowani. Ale to się dzieje w Syrii, daleko od Europy, jeszcze dalej od Ameryki.
Hula miała być momentem zwrotnym. Natychmiast zwołano posiedzenia Rady Bezpieczeństwa i Ligi Arabskiej, wiele państw wyrzuciło syryjskich dyplomatów, pewien Saudyjczyk wyznaczył 450 tys. dol. nagrody za głowę prezydenta Asada. Rosja i Chiny, które zawetowały już dwie rezolucje potępiające dyktatora, wciąż twierdzą, że nie ma dowodów, by to reżim mordował ludzi. Żadnych wątpliwości nie mają za to sekretarze generalni ONZ i NATO, Unia Europejska i Liga Arabska, które po masakrze w Huli wezwały do wywarcia jeszcze większej presji na reżim Asada.