Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Krew i kicz

REPORTAŻ: Meksykańskie narkokartele w wersji pop

Wierzący w Świętą Śmierć w Ciudad de Mexico. Wierzący w Świętą Śmierć w Ciudad de Mexico. Jan Sochor/CON / Getty Images/Flash Press Media
Ballady o obcinaniu kończyn czy wyłupywaniu oczu mają tu radosną linię melodyczną, a gwiazdą popkultury jest Święta Śmierć. Narkoświatek opanowuje nie tylko szlaki przemytu i instytucje władzy, lecz także wyobraźnię Meksykanów. Wytworzył własną kulturę.
W kaplicy Jesus Malverde w Culiacán.Stringer/Reuters/Forum W kaplicy Jesus Malverde w Culiacán.
Nawet ballady o obcinaniu kończyn czy wyłupywaniu oczu mają radosną linię melodyczną, rytm zachęcający do tańca i durową harmonię.tj scenes/Flickr CC by 2.0 Nawet ballady o obcinaniu kończyn czy wyłupywaniu oczu mają radosną linię melodyczną, rytm zachęcający do tańca i durową harmonię.

Mario Castelo Quintero, 27-letni tekściarz i wokalista, chwali się nową balladą. Przy stoliku w restauracji hotelu San Marcos w centrum Culiacán, kolebce kartelu z Sinaloa, nuci do dyktafonu. Że wrogowie boją się jego nożyków, które „skrócą ich o głowy”. Że odczuwa „rozkosz, gdy wrogowie cierpią męki”. Że „poćwiartuje ich i spali”. Że narrator tej krwawej ballady – cyngiel mafii narkotykowej – lubi rozlewać krew wrogów z konkurencyjnego kartelu, tak jak kazał szef. Wychwala przewagę wiernej przyjaciółki, ba!, wręcz pieści ją słowami. Nie jest nią ukochana dziewczyna, lecz bazooka.

Mario jest liderem grupy Fusion Norteńa, która tworzy i śpiewa modne ballady wychwalające narkotykowych bossów i codzienne zdarzenia z życia narkoświatka. Te ballady nazywają się narcocorridos.

Corridos – bez przedrostka „narco” – śpiewali przy akompaniamencie gitary hiszpańscy trubadurzy, którzy przybyli do Nowego Świata razem z konkwistadorami. Muzyka przeszła wiele przeobrażeń melodycznych i tematycznych. W czasie wyzwalania się Meksyku spod władzy Hiszpanów teksty corridos sławiły bohaterskich bojowników; w czasie rewolucji społecznej na początku XX w. – rewolucjonistów.

Dzisiaj nazwa gatunku ma przedrostek narco-, a ballady opowiadają np. o śmierci ważnej figury kartelu i heroicznych czynach zabitego, o transporcie kokainy, który wpadł w ręce straży granicznej USA, o losie zwykłego cyngla mafii, o torturowaniu wroga. Grają gitary, bas, perkusja i akordeon – najczęściej w rytm walczyka lub polki. Nawet ballady o obcinaniu kończyn czy wyłupywaniu oczu mają radosną linię melodyczną, rytm zachęcający do tańca i durową harmonię.

Narkomuzyka

Nadawanie narcocorridos w radiu i telewizji jest zakazane przez prawo, ale ballady słuchać w Meksyku wszędzie: w dużych centrach handlowych, w barach i restauracjach, na ulicach, gdzie handlarze sprzedają setki nowych płyt. Najgłośniej – dobywające się z radioodbiorników samochodowych. W całym kraju jest kilka tysięcy kapel opiewających narkoświatek.

W Culiacán narkobossowie zamawiają piosenki u swoich wierszokletów i muzyków; ci komponują też z własnej inicjatywy, ale piosenki i tak wędrują do bossów, którzy zatwierdzają ich nagranie na płytę, czyli dalsze rozpowszechnianie. Kto zresztą płaci za studia nagraniowe? Też oni. – Za balladę boss płaci tysiąc albo, jak mu się bardzo spodoba, to nawet dwa tysiące dolarów. Raz w roku potrafi za piosenkę sprezentować nowe auto – wyznaje Mario. Żyć, nie umierać!

Umierać czasem też, ale tylko wtedy, gdy bossowi piosenka się nie spodoba, a muzyk mimo to postawi na swoim. Takich nie ma, a ściślej mówiąc – prawie nie ma, zdarzają się wyjątki. Największy parę lat temu gwiazdor Valentin Elizalde, narcocorridos ze stanu Sinaloa, został po jednym z koncertów zamordowany. Urosło sporo legend o tym, kto i dlaczego go zabił. Spekulowano, że spodobał się kobiecie któregoś z mafiosów, czyli że zabiła go zazdrość gangstera. Jednak Mario uważa – a Mario wie dużo i to z pierwszej ręki – że Valentin zginął, ponieważ wbrew zakazowi bossów kartelu pojechał koncertować do stanu Tamaulipas, gdzie rządzi konkurencyjny kartel z Zatoki. Mario nie kryje, że pracuje dla bossa nr 2 kartelu z Sinaloa – Ismaela „Mayo” Zambady.

Grupa Tucanes de Tijuana śpiewała o nim:

Mówią o nim MZ

Albo Ojciec Chrzestny.

Jego imię dobrze znają

Nawet niemowlęta.

Chociaż wszędzie go szukają,

On nie schyla głowy.

Dobrze chronią go dolary

i kałasznikowy.

Niełatwo w Culiacán spotkać kogoś, kto otwarcie potępia związki muzyków ze światkiem narko. Narkobossowie są herosami, opiekunami lokalnej społeczności, sponsorami, dobrodziejami. Bardzo wielu ludzi – czy to pracujących na państwowym, czy w sektorze prywatnym – ma z tym światem jakiś związek. Duże sklepy, salony samochodowe, knajpy powstają często dzięki wsparciu narkobossów. Niekoniecznie z dobrego serca, lecz żeby prać narkoforsę. Korzystają z tego właściciele legalnych biznesów, a ludzie są zadowoleni, że mają np. luksusowe centra handlowe.

 

 

Łatwiej usłyszeć opinie, że w Culiacán i całym stanie Sinaloa narko to kultura życia. Stan żyje od dziesięcioleci z eksportu produkowanej na miejscu marihuany i heroiny, a także kolumbijskiej kokainy, która stąd szmuglowana jest dalej na północ. Nielegalny biznes wytworzył wielki nielegalny, choć zupełnie jawny świat. Ballady sławiące teatr okrucieństwa narkotykowych karteli są jego wykwitem, akceptowanym językiem, osobliwą ekspresją społecznych przeżyć i wyobraźni.

Sławiony w narcocorridos „Mayo” Zambada, który dwa lata temu udzielił wywiadu redaktorowi naczelnemu tygodnika „Proceso”, na pytanie, dlaczego rząd przegrywa wojnę z kartelami, odpowiedział, że narkoprzemyt jest w społeczeństwie zakorzeniony tak silnie jak korupcja. W Culiacán ludzie otwarcie przyznają, że od-nie-wiadomo-kiedy panuje tu „kultura nielegalności”. Mówią to nawet z pewną dumą, licząc najwyraźniej, że taka deklaracja zaszokuje rozmówcę spoza tego świata.

Narkoświęci

Dobrą ilustracją tej kultury są religijne kulty narkoświatka. W centrum Culiacán stoi kaplica lokalnego świętego Jesúsa Malverde. Malverde urodził się w 1870 r., żył zaledwie 39 lat i zasłynął tym, że łupił bogatych i rozdawał biednym. Gdy został w końcu pojmany i rozstrzelany, władza zabroniła grzebania jego ciała. Ludzie zaczęli znosić na miejsce pochówku kamienie, powstał z nich ogromny kopiec. Za świętego nie uznaje go żaden z tutejszych Kościołów – ani katolicki, ani protestanckie – jednak modlą się do niego i o cuda proszą miliony Meksykanów, tak katolików, jak i protestantów. Malverde został stracony na rok przed obaleniem dyktatury Porfiria Díaza, które dało początek rewolucji meksykańskiej w 1910 r. Czas egzekucji nadał mu ex post silny polityczny rys.

Ten Robin Hood z Sinaloa jest dzisiaj patronem narkoświata, opiekunem wszystkich wyjętych spod prawa, w tym handlarzy narkotyków, złodziei, porywaczy, zabójców. „Najtwardsze typy, najgorsi kryminaliści z gór i dolin nosili jego podobiznę na pasach, szkaplerzach, czapkach bejsbolowych – pisał o nim popularny hiszpański pisarz Arturo Pérez-Reverte w powieści „Królowa Południa” – trzymali ją w samochodach, żegnali się, wymawiając jego imię, a matki przychodziły tu modlić się, kiedy ich synowie wyjeżdżali na pierwszą akcję, trafiali do więzienia czy znaleźli się w innych tarapatach. Niektórzy płatni mordercy przyklejali wizerunek Malverdego na rękojeści pistoletu albo na kolbie kałasza...”.

O Jesúsie Malverde również śpiewają narcocorridos:

...pozdrawiam Malverde.

On mi ufa, to jemu składam obietnice,

a Bóg się do tego nie miesza. On nie pomoże ci w tym fachu.

Wiem, że narkotyki są złe, ale to dzięki nim zarabiam szmal.

Nie wińcie Sinaloa, wińcie cały Meksyk,

biznes kwitnie tutaj i na całym świecie.

Dziś wybieram się do Culiacán nowym samochodem,

jadę do świątyni, tam się umówiłem.

Czeka na mnie Malverde, dziś są jego urodziny.

Do Jesúsa Malverde modlą się również ludzie niezwiązani z przestępczym światkiem. Przychodzą do kaplicy ze spisanymi na karteczkach błaganiami. Kaplica jest miejscem postoju i modłów wędrujących do Stanów Zjednoczonych migrantów. Proszą miejscowego „św. Robin Hooda”, żeby przeprowadził ich przez meksykańsko-amerykańską granicę. I żeby nowe życie w nieznanym świecie szczęśliwie im się ułożyło.

Kult Jesúsa Malverde jest raczej lokalny, natomiast jak Meksyk długi i szeroki ludzie czczą La Santa Muerte, Świętą Śmierć. Do Najświętszej (Santissima), Chudziny (La Flaca), Czarnej Dziewczynki (La Chica Negra) – jak ją nazywają – modlą się narkohandlarze, porywacze, egzekutorzy haraczy, zwykli cyngle. W niektórych regionach składają jej ofiary z ciał zamordowanych i wytoczonej krwi.

Choć kult śmierci ma w Meksyku długą historię, to badacze nie wiedzą, co dokładnie dało początek temu konkretnemu. Zaczął rozkwitać dekadę temu, ale dopiero w ostatnich kilku latach przeżywa okres eksplozji. Te lata to czas erupcji wojny narkotykowej, masowych zabójstw, porwań dla okupu. Śmierć jako ponury żniwiarz – szkielet z kosą – wydaje się wizerunkiem całkowicie czytelnym, zrozumiałym.

Większość jej wyznawców to zwykli, ubodzy Meksykanie. Jeśli zamieszani w przestępczość, to zazwyczaj drobną. Pospolici złodzieje, wyrzutki, palacze cracku. Gdyby mieli pieniądze, wykupiliby się łapówką u policjanta, a ponieważ nie mieli, skazano ich na więzienie. Wśród wyznawców panuje przekonanie, że Święta Śmierć nikogo nie potępia, nie karze, nie dyskryminuje; przeciwnie – chroni i kocha wszystkich tak samo, niezależnie od społecznego statusu i popełnianych czynów.

 

 

Kultu Świętej Śmierci zabroniło meksykańskie MSW, gdyż stanowi on część świata występku. Ale czy w kraju, w którym kwitnie kultura nielegalnego życia, takie zarządzenia mogą działać? Sama władza, która zakazała kultu, nie ściga za jego praktykowanie. Wyznawcy wznoszą ołtarzyki ku czci Najświętszej wszędzie, w samej stolicy jest ich kilka setek.

Najpopularniejszy znajduje się w Tepito, nędznej stołecznej dzielnicy. Wyznawcy zapalają tu świeczki, ustawiają butelki i kieliszki u stóp figur La Santa Muerte. Kładą koperty z prośbami, wrzucają monety. Błagają, żeby znalazł się skradziony w zeszłym tygodniu samochód, żeby dziecko urodziło się zdrowe, dziękują, że ukochany wyszedł z więzienia. Niektórzy oblewają figurki Santa Muerte wodą święconą przyniesioną z kościoła, mimo że księża katoliccy potępiają z ambon ten kult. Inni zostawiają Najświętszej prezenty: tequilę, papierosy, owoce. Portrety i figurki Chudziny okadza się dymem z cygar i skrętów marihuany.

To wpływ kubańskiej santerii – kultu powstałego z mariażu chrześcijaństwa i religii afrykańskich niewolników. „Święta Śmierć jest zjawiskiem postmodernistycznym – pisze Ioan Grillo w książce „El Narco”. – To prawdziwa gwiazda popkultury, spopularyzowana przez te same media, które ją ganią, a także przez strony internetowe, pirackie DVD, nadruki na koszulkach oraz modne tatuaże”.

Psychologowie społeczni uważają, że skoro tradycyjne wierzenia nie zaradziły nieszczęściom, ludzie znaleźli sobie nowych protektorów i nowe opiekunki.

Wyznawcy wierzą, że Święta Śmierć nie tylko opiekuje się nimi, lecz również zabija tych, którzy z niej zakpią. Podobno nie lubi – tak mówią – gdy zanosi się modły do innych świętych. Jednak obrońcy jej najświętszego imienia natychmiast zaprzeczą takim insynuacjom: La Santa nie jest zazdrosna ani mściwa. Ten spór teologiczny nie został jeszcze rozstrzygnięty. Nie wiadomo też, czy przestępcy – ci od narko i inni – mogą liczyć na zbawienie po śmierci i czy La Santa ma coś w tej kwestii do powiedzenia. W ludowej teologii Świętej Śmierci kwestia zbawienia nie istnieje, ale teologia ta – jak uczy doświadczenie – nie powiedziała ostatniego słowa.

Narkopowieść

Przemoc narkowojny wkracza również do kultury wysokiej. Malarka i artystka sztuk wizualnych Teresa Margolles w ekspozycji „Narcomensajes” (Narkowiadomości) użyła krwi ofiar zebranej z miejsc, w których doszło do masakr. – Opowiadam o bólu ludzi, którzy stracili bliskich, o pustce, jaką zostawia po sobie ofiara. Nie przedstawiam statystyk, lecz ludzi mających imię i nazwisko. Żyjemy w kraju, który płacze.

Świat narko, który był od lat przedstawiany w ociekających krwią filmach klasy B, teraz wkracza do twórczości ambitniejszej. Film „El Infierno” (Piekło) Luisa Estrady opowiada historię niejakiego El Benny’ego, drobnego cwaniaka, który po 20 latach nielegalnej pracy w USA wraca do Meksyku i wikła się w narkoświatek. W filmie zrobionym w konwencji czarnej komedii, ukazującym na przemian to potworność, to groteskowość wyszukanego okrucieństwa narkomafii, krew leje się hektolitrami. W czasie scen traktowania ofiar piłami elektrycznymi kinowa widownia ryczy ze śmiechu.

Czy zatem estetyka przemocy odziera przemoc z grozy, oswaja, nadaje jej prawa obywatelskie? Elmer Mendoza, numer jeden wśród meksykańskich pisarzy opowiadających o narkoświecie, 63-latek, mówi stanowczo, że nie. – Tu nie chodzi ani o oswajanie, ani legitymizację przemocy.

Mendoza mieszka na stałe w Culiacán, dorastał z kolegami, których wielu poszło do narkobiznesu i za młodu straciło życie. – Estetyka przemocy to postawa artystyczna, która służy temu, żeby ludzie niemający do czynienia z okropieństwami narkowojny mieli szansę poczuć, czym żyją na co dzień zwykli Meksykanie. To ukłon w stronę realizmu.

Uwaga Mendozy dotyczy nie tylko cudzoziemców, lecz także bogatych Meksykanów, którzy żyją w luksusowych twierdzach otoczonych murami, chronionych przez strażników. – Ci, którzy chcieliby, żeby np. zakazać śpiewania ballad narcocorridos, nie wiedzą, na jakiej planecie żyją.

Mendoza uprawia czarną powieść, był kilkakrotnie nagradzany w Europie (do tej pory nie wydano żadnej z jego książek po polsku). Uważa, że czarna narkopowieść jest w stanie tak samo dobrze opisać współczesne społeczeństwo, jak – powiedzmy – powieść w balzakowskim stylu; w Meksyku nawet lepiej. Dotyka zarówno mrocznych, jak i jasnych sfer życia, marzeń ludzi, ich traum, upadków, codziennych drobnych zwycięstw.

Tłumacze miewają trudności z przełożeniem ulicznego języka narkoświata w jego powieściach. Autor chętnie im pomaga, wyjaśnia cierpliwie źródła i okoliczności powstania nowych słów i zbitek. Te trudności translatorskie ilustrują jednak trudności znacznie głębsze – z wytłumaczeniem ludziom spoza Meksyku, jak mogło dojść do tak potwornej narkowojny, w której w ciągu ostatnich sześciu lat zginęło ponad 50 tys. ludzi. I dlaczego – mimo to (lub właśnie dlatego) – na ulicach meksykańskich miast rozbrzmiewają ballady o ćwiartowaniu ludzi. Czasem zresztą na dokładnie tych samych ulicach, na których przed chwilą kogoś właśnie zabito, a odciętą głowę zatknięto na słupie obok przejścia dla pieszych.

* Cytaty z dwóch ballad i książki Ioana Grillo w tłum. Andrzeja Górki; cytat z „Królowej Południa” w tłum. Joanny Karasek.

Polityka 31.2012 (2869) z dnia 01.08.2012; Ludzie i Style; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Krew i kicz"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną