Odkrycie dnia, może tygodni: „New York Times” wytropił, że w szeregach Wolnej Syryjskiej Armii zagnieździli się islamscy fundamentaliści. Gazeta bije na alarm, że rodzimi dżihadyści i obcokrajowcy z Al Kaidy zaczynają odgrywać coraz większą rolę w syryjskiej rebelii. Islamską retorykę – według NYT - przejmują także mniej religijne grupy oporu, ponieważ to pomaga w finansowaniu rewolucji (pieniądze płyną przecież z Arabii Saudyjskiej i państw Zatoki Perskiej). O tym, że pod świecką rewolucję w Syrii podczepiają się kolejne radykalne grupy było wiadome od dawna, choć głośno o tym nie mówiono. Przecież to Baszar Asad jest złym tyranem mordującym własnych obywateli, a Wolna Syryjska Armia broni ludności cywilnej przed agresją reżimowego wojska.
Prawda jest jednak taka, że syryjska rewolucja przestała być czarno-biała, a może nigdy taka nie była. Rewolucja pochłonęła już ok. 20 tys. ofiar. Odpowiedzialność za większość z nich ponosi syryjska armia i najemnicy z milicji szebiha. Mniej jednak mówi się o samosądach, egzekucjach, porwaniach dokonywanych przez różne grupy tworzące WSA, która powstała przecież po to, by bronić nieuzbrojonych demonstrantów przed snajperami. Dziś ta armia próbuje zdobyć wioski i miasta, a tam gdzie jej się to udaje wprowadza własne rządy. Jakie są to rządy, zależy to od tego czy w danej okolicy przewagę mają bardziej świeccy i czy bardziej religijni bojownicy. Słyszałam opowieści od Syryjczyków, że w jednej z wiosek pod Damaszkiem 25 osób tworzących oddział WSA zginęło od wybuchu pojedynczej rakiety po tym, jak mieszkańcy wioski mieli dość porządków islamskich i sami zadenuncjowali miejsce ukrycia powstańców. Ludzie w ogóle są już zmęczeni prawie 1,5-rocznymi walkami.